W jednym listów autorka wspomnień napisała „Choć 1 września wybuchła wojna i cały mój świat się „zakałapućkał”, choć był to mój pierwszy, a zarazem ostatni, dzień w polskiej szkole to radość, jaka mi wówczas towarzyszyła, będę zawsze pamiętać”.

W jednym  listów autorka wspomnień napisała „Choć 1 września wybuchła wojna i cały mój świat się „zakałapućkał”, choć był to mój pierwszy, a zarazem ostatni, dzień w polskiej szkole to radość, jaka mi wówczas towarzyszyła, będę zawsze pamiętać”.
Zdj. ilustracyjne /Leszek Szymański /PAP

Przygotowuję obecnie do druku wspomnienia pani Rozalii, urodzonej w 1932 roku w Stanisławowie, a wychowanej w Buczaczu w dawnej Małopolsce Wschodniej. Jest to żywa relacja osoby, która 1 września 1939 roku miała rozpocząć naukę w polskiej szkole. Wspomnienia te zaczynają się od ostatniego, wielkiego wydarzenia na polskich Kresach Południowo-Wschodnich jakim była koronacja w dniu 9 lipca owego roku słynnej figury Matki Bożej w Jazłowcu  (powiat Buczacz, województwa Tarnopol).  Autorka tak to opisuje:

"Największa wrażenia na mnie, jak i innych, zrobił 14 pułk ułanów jazłowieckich, który przyjechał w paradnych mundurach. Każdy z jeźdźców miał rogatywkę z żółtym otokiem, a przy boku szablę. Niektórzy trzymali też lance z kolorowymi proporczykami. Przed nimi jechała orkiestra konna, również wystrojona. Ach, jak oni grali! Kawalerzyści-muzykanci dokonywali cudów zręczności, bo jedną ręka musieli trzymać lejce, a drugą instrumenty muzyczne, czyli najróżniejszego rodzaju trąby i trąbki. Jechał też ułan, który wywijając pałeczkami walił co sił w bębny, które miał zamocowane po lewej i prawej stronie konia. To dopiero była sztuka, wręcz cyrkowa!

Pułk ten stacjonował we Lwowie Równo dwadzieścia lat temu obronił on Jazłowiec i tamtejszy klasztor przed wojskami ukraińskimi. Na pamiątkę tych walk ułani otrzymali właśnie taką nazwę.  Siostry zakonne i ich wychowanki (znajdowała się tam żeńska szkoła), z wdzięczności za ratunek uszyły swoim wybawicielom sztandar pułkowy".

Pani Rozalia wspomina także tych ułanów, którzy półtora miesiąca później wyruszali ze Stanisławowa na wojnę z Niemcami. "W zwartym szyku przemieszczali się oni z koszar przy ul. Legionów na stację kolejową. Nie byli oni już tak odświętnie ubrani, jak ich koledzy, których miesiąc wcześniej oglądałam w Jazłowcu. Nie było też z nimi orkiestry. Prezentowali się jednak bardzo dobrze w swoich zielonych mundurach. Zamiast rogatywek mieli na głowach hełmy, a zamiast lanc z proporczykami - karabiny przewieszone przez plecy. Za kawalerzystami jechały różne wozy konne, w tym z amunicją (...) Stukot o bruk podkutych kopyt i obitych żelaznymi obręczami kół wywoływał niesamowity efekt. Przechodnie zatrzymywali się i pozdrawiali jeźdźców, tak jakby wszyscy byli dobrymi znajomymi. Na chodnikach pełno było dziewcząt z kwiatami, bo co ułani to ułani. Wszystko wyglądało jak wyjazd "na majówkę".

O tym, czy wojna będzie, czy nie, dyskutowali wszyscy. Nawet dzieci, z którymi się bawiłam. Pytałam o to matkę chrzestną, ale ona odpowiedziała, że żadnej wojny nie będzie i że ludzie tylko tak głupio gadają. Powoływała się w tej sprawie na opinię swego brata, podoficera z Korpusu Ochrony Pogranicza, który uważał, że "Szwaby"  nie rusza Polski, bo za nami stoją Francja i Anglia wraz ze swymi zamorskimi koloniami. A jak ruszą to dostaną mocno w kość!". 

Następnie autorka, wracając ze Stanisławowa do Buczacza, opisuje rodzinne strony.

"Przed powrotem do domu dostałem w prezencie od matki chrzestnej szkolny fartuszek, przez nią własnoręcznie uszyty, oraz różne drobiazgi. Ogromnie ją za to wycałowałam. Z kolei moja mama za ciężko zarobione pieniądze kupiła mi na targu "meszty", czyli piękne buciki, z prawdziwej skóry, sznurowane. W drodze znów piękne widoki z okna pociągu. Widziałam pola uprawne z postawionym snopkami zboża, a także liczne stada krów, gęsi i najróżniejszej innej wiejskiej "chudoby". Także kilku młodzieńców, którzy popisując się przed pasażerami pociągu, cwałowali na koniach wzdłuż torów.  Było bardzo ciepło, wręcz upalnie. Wszystko wspaniale kwitło i dojrzewało na polach. Aż chciało się żyć! Mało kto przypuszczał, że za parę dni wybuchnie wielka i okrutna wojna, a kresowy świat, który wówczas widziałam przestanie w tym kształcie istnieć".

Rozalia, wówczas 7-letnia dziewczynka, rzeczywiście 1 września poszła do szkoły, ale w tym dniu wybuchła wojna.

"Od rana widziałam grupy młodych mężczyzn, którzy maszerowali z tobołkami i plecakami na oddalony o dwa kilometry od centrum miasta dworzec kolejowy. Odprowadzały ich grupy kobiet - mam, sióstr, żon i narzeczonych. Mężczyźni trzymali fason, nawet coś śpiewali, ale niewiasty popłakiwały, jak to niewiasty. Poborowi odjeżdżali pociągami do swoich jednostek wojskowych w Stanisławowie lub Tarnopolu. Porządku w mieście pilnowali policjanci, harcerze i wojskowi."

17 września do Buczacza wkroczyli Sowieci. Szkoła została wprawdzie otwarta na nowo, ale już na rosyjską modłę. Pierwsze świadectwo, otrzymane przez małą Rozalię było opatrzone czerwoną gwiazdą. Dwa lata później wkroczyli z kolei Niemcy. Też wznowili szkołę, ale  świadectwach przybijali hitlerowską "wronę". A później kolejna okupacja sowiecka i ekspatriacja, czyli wypędzenie z ojczystych stron. 

Dziś autorka wspomnień mieszka w Paryżu. Świetnie jednak włada nadal językiem polskim i gwara kresową. W  jednym  listów napisała ona: "Choć 1 września 1939 roku wybuchła wojna i cały mój świat się "zakałapućkał", choć był to mój pierwszy, a zarazem ostatni dzień w polskiej szkole, to radość  jaka mi towarzyszyła przy pójściu do szkoły będę zawsze pamiętać."