Na chodniku w Santiago de Compostela, na może kilometr przed katedrą, celem pielgrzymek do grobu apostoła Jakuba, wyryto w kilku językach napis "Europę zbudowano na pielgrzymowaniu do Santiago". Oczywiście nie wszyscy byliby skłonni się z tą opinią zgodzić, pewnie nawet nie większość, uważam jednak, że mniej lub bardziej dosłownie, my Europejczycy, powinniśmy wziąć sobie te słowa do serca. I choćby symbolicznie do Santiago podążyć, dla naszego wspólnego dobra. Zaraz wyjaśnię, dlaczego.

Zwyczaj pielgrzymowania do Santiago de Compostela ma korzenie średniowieczne, ale jego obecne odrodzenie zawdzięczamy papieżowi Janowi Pawłowi II, który na początku lat 80. minionego stulecia przypomniał światu, a przede wszystkim Europie, co to jest Camino de Santiago i jakim może być przeżyciem. Od tego czasu liczba pielgrzymów stopniowo rośnie i w minionym roku sięgnęła ponad 215 tysięcy. Prawdopodobnie w tym roku będzie ich (nas) jeszcze więcej.

W Camino, czyli Drogę można wyruszyć z dowolnych przyczyn, przede wszystkim religijnych, ale też turystycznych, czy towarzyskich. Można iść by odpocząć psychicznie, wyciszyć się czy "zresetować", można iść w swojej lub czyjejś intencji, by za coś zadośćuczynić, by przeprosić. Zapewne można też pójść by się sprawdzić, schudnąć, nabrać kondycji, poznać galicyjską kuchnię, albo naoglądać się pięknych widoków. Nikt nikogo nie pyta, czemu idzie, nikt nie oczekuje żadnych deklaracji, nikt nie zmusza do takich, czy innych zachowań. Tylko u kresu drogi, w biurze, które wypisuje kompostelki, czyli świadectwa odbycia pielgrzymki, można - jeśli się chce - zaznaczyć, czy cel był religijny, turystyczny, czy może jeden i drugi. I z tego co zauważyłem, znaczków pod każdą z opcji jest mniej więcej tyle samo.

Na kompostelkę zasługuje każdy, kto do grobu apostoła Jakuba przeszedł co najmniej 100 lub przejechał na rowerze co najmniej 200 kilometrów. My przeszliśmy dokładnie 295, wystarczająco dużo, by przekonać się czym Camino jest, na tyle mało, by myśleć już o tym, że kiedyś trzeba będzie tam wrócić. I bardzo mało w porównaniu z rekordzistami, choćby Francuzem, którego spotkaliśmy jeszcze w Asturii, który przepisowo, od progu własnego domu, szedł od dwóch miesięcy całe 1500 kilometrów. Pielgrzymi idący pojedynczo lub w małych grupkach, uśmiechają się i pozdrawiają tradycyjnym "Buen Camino", ale nikt nikomu się nie narzuca. Każdy ma swoją Drogę. Jedynym wymaganiem, oficjalnie sformułowanym w "przepisach" dotyczących Camino jest to, by drogę przebyć w duchu chrześcijańskim. I tyle. Wystarczy. Chyba wciąż łatwo zrozumieć, co to oznacza.

Owo symboliczne podążanie do Santiago rozumiem jako chwilę poważnej refleksji. Mam wrażenie, a nawet pewność, że my Europejczycy powinniśmy się teraz zastanowić, kim jesteśmy, na jakim fundamencie zbudowane są wyznawane przez nas wartości i co zrobić, byśmy w granicach naszego kręgu kulturowego mogli się czuć bezpieczni, realizować swoje marzenia i - owszem - dążyć do szczęścia. Myślę, że w życiu jak na Camino, możemy mieć różne intencje, różne zwyczaje, ale bez zachowania tego nawet bardzo ogólnie rozumianego chrześcijańskiego ducha, nie damy sobie rady, nie przetrwamy.

Szokujące filmy z egzekucji zakładników przez zamaskowanych bojowników z Państwa Islamskiego mają właśnie zabić naszego ducha, przestraszyć nas, sprawić, że zwątpimy w sens walki o to, co dla nas naprawdę ważne. Ale przecież jeszcze skuteczniej ludzie, którzy źle nam życzą, osiągną swój cel jeśli my sami swojego ducha zagubimy i sami dojdziemy do wniosku, że nic nie jest na tyle ważne, by o to walczyć, by za to umierać. Europa zapędziła się w takim myśleniu już naprawdę bardzo daleko, pewnie w części ze względu na dobrze znane nam historyczne doświadczenia. Może jednak we wspólnej Europie warto sprawę na nowo przemyśleć. W dążeniu do lepszego, godniejszego i szczęśliwszego, jak nam się wydaje, a czasem po prostu  wygodniejszego życia dla możliwie jak największej grupy z nas, niszczymy to, co nas od wieków łączyło, chrześcijańskie korzenie naszego systemu wartości, przekonanie o tym, że jest uniwersalne dobro i zło, a w interesie całej społeczności lepiej opowiadać się za dobrem. W sporach o te wartości jeszcze niedawno się mordowaliśmy, może teraz udało nam się już zmądrzeć.

Doniesienia o rosnącej liczbie islamskich fundamentalistów z Wielkiej Brytanii, Francji, czy Niemiec, którzy jadą na Bliski Wschód, by tworzyć islamskie państwo i walczyć o zburzenie naszego świata, muszą nas wreszcie otrzeźwić. Nie rozumiemy do końca, czym się kierują, ale musimy coś zrobić, by się przed nimi bronić.

Tygodnik "New Scientist" w opublikowanej niedawno analizie podkreśla, jak trudno choćby częściowo poznać i zrozumieć mechanizmy, które sprawiają, że młodzi Europejczycy gotowi są obcinać "niewiernym" głowy i oddawać własne życie w imię obcej nam ideologii. Być może bez ujawnienia tajnych wciąż ustaleń wywiadowczych, bez dostępu do zapisów przesłuchań i podsłuchów, zrozumienie tego na gruncie psychologii w ogóle nie będzie możliwe. Jedno wydaje się jednak pewne, ci ludzie nie padają - jak chcielibyśmy wierzyć - ofiarą prania mózgów, nie są psychopatami, ich decyzje są świadome. Znajdują sobie wyraźną ideę, jasny, polityczny cel, wspierają się w obrębie grupy rówieśników i... wyruszają na wojnę.

Jak twierdzi Clark McCauley, psycholog Solomon Asch Center for Study of Ethnopolitical Conflict w Pensylwanii, badania przeprowadzone ostatnio przez jego zespół wskazują kryzys tożsamości jako jedną z podstawowych przyczyn radykalizacji młodych Amerykanów, do tego najczęściej dochodzi poczucie niesprawiedliwości i wyobcowania w swoim kraju. W Wielkiej Brytanii władze podejmują próby tworzenia programów zmierzających do "de-radykalizacji" młodych ludzi, którzy trafili już do fundamentalistycznych środowisk, a czasem wracają już do domu z wyjazdów na Bliski Wschód. Nikt nie ukrywa, że ryzyko zamachów z ich strony, tu w ojczystej Europie staje się coraz większe.

Wygląda na to, że Europa, czy w pewnym stopniu także Ameryka, zajęte konsumpcją, poszukiwaniem przyjemności i zysku, uciekające od chrześcijaństwa, jako idei porządkującej rzeczywistość, dla części swych obywateli przestają być atrakcyjne. Liczba chętnych, by je "uporządkować" na nowo może więc szybko rosnąć. Nasze wolności, ale i ograniczenia, którym gotowi jesteśmy się poddać mogą się nagle zmienić. Zaczynamy powoli rozumieć, że nie uda nam się nawrócić świata na nasz sposób rozumienia demokracji, pora dojrzeć też do myśli, że trzeba bronić tego, co mamy u siebie. Także przed tymi, którzy chcą to rozmontować od środka. Czy mamy pomysł, jak to zrobić? Sugeruję refleksję "w drodze do Santiago". Choćby w przenośni. A najlepiej naprawdę. Buen Camino.