Z góry ostrzegam, że dziś zamierzam pisać o… seksuologii. Nie, żebym się jakoś szczególnie na tym temacie znał, ale przecież akademicka wiedza nie jest w naszych czasach warunkiem koniecznym zajmowania stanowiska w dowolnej sprawie, wiec czuję, że mam prawo. A nawet obowiązek. Wydaje mi się bowiem, że czeka nas wkrótce interesująca, ożywiona, a może i wybuchowa dyskusja o podstawach kobiecej seksualności i o tym, na ile - jeśli w ogóle - różni się od męskiej.

Wszystko za sprawą włoskich naukowców, którzy włożyli właśnie kij w mrowisko stwierdzając, że podobnie jak w przypadku panów orgazm u pań jest sprawą tylko i wyłącznie właściwej stymulacji. Giulia i Vincenzo Puppo z Włoskiego Centrum Seksuologii w Bolonii i Uniwersytetu we Florencji piszą w najnowszym numerze czasopisma "Clinical Anatomy", że mityczne centrum kobiecej przyjemności, punkt G, nie istnieje, nie ma też czegoś takiego jak orgazm pochwowy, a satysfakcja seksualna kobiet jest wyłącznie wynikiem stymulacji łechtaczki, która jest organem tak anatomicznie, jak i funkcjonalnie analogicznym do męskiego penisa.

Para seksuologów nie bez przyczyny opublikowała swą pracę na łamach czasopisma poświęconego anatomii. Jak sami twierdzą, wiedza na temat kobiecego orgazmu powinna opierać się na podstawach biologicznych, a nie na tym, co się komu wydaje i jaką ma w tej czy innej sprawie opinię. Inaczej mówiąc, wyrażają przekonanie, że seksuolodzy wiedzę na temat tego, co i w jakich okolicznościach daje kobiecie seksualną satysfakcję, nadmiernie skomplikowali. Włosi utrzymują, że jeśli można mówić o różnych orgazmach, to terminy "męski" i "żeński" wyczerpują zagadnienie, a odpowiedź na pytanie, czy ten drugi może nastąpić po pierwszym, jest oczywiście twierdząca i zakłada tylko i aż, że obu stronom zależy i gotowe są podjąć odpowiednią aktywność.

Włoska para twierdzi, że obserwowany obecnie rozkwit skomplikowanej seksuologicznej terminologii i masowe pojawianie się definicji różnego rodzaju zaburzeń, które mają utrudniać kobietom osiągnięcie satysfakcji, to zabiegi obliczone na zysk. Szczytowym (dosłownie) tego przykładem są zastrzyki zwiększające jędrność i wrażliwość owego punktu G, którego istnienia anatomia, mimo starań, nie jest w stanie naukowo potwierdzić. Całe to gadanie, w ich opinii, przesłania prostą prawdę, że kobiety mają wszystko, co potrzebne, do osiągania orgazmu i w ich własnym interesie sprawy nie powinno się nadmiernie komplikować. Zdaniem autorów, większość kobiet nie odczuwa orgazmu dokładnie w trakcie stosunku, ale tak długo, jak nie poszukują mitycznego orgazmu pochwowego za wszelką cenę, nie ma powodu, by uznawać to za problem. Przy dobrej woli obojga partnerów można zadbać o to, by byli zadowoleni także po...

Przekonanie o nadciągającej ożywionej dyskusji w tej sprawie opieram na przykładzie komentarza, który na internetowej stronie czasopisma "New Scientist" opublikowała Kayt Sukel, autorka wydanej w 2012 roku i bardzo popularnej książki "Dirty Minds: how our brains influence love, sex and relationships". Sukel zarzuca autorom, że lekceważą całą gromadzoną obecnie wiedzę na temat emocjonalnych, hormonalnych i - owszem - kulturowych uwarunkowań kobiecej seksualności. Nie wyjaśniają też, dlaczego - choć każda kobieta może przeżywać orgazm - nie każda przeżywa go tak, jak by chciała. Cóż, nie dziwię się pani Sukel - Włosi kwestionują przecież dokładnie to, czym ona się zajmuje i o czym pisze. Czy jednak to ona ma rację? A może jednak Włosi wiedzą, co piszą? Lepiej komplikować czy upraszczać? I gdzie leży prawda?

Kto wie, a jeśli świadomość braku punktu G i odkrycie, że nie ma co szukać pochwowego orgazmu na siłę, sprawią, że życie nas wszystkich, a kobiet w szczególności, będzie szczęśliwsze? To by dopiero była niespodzianka.



PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ:

Pokaż mi, ile masz w biodrach, a powiem ci, czy masz skłonność do niezobowiązujących przygód... czyli seks a szerokość w biodrach

Felieton Wojciecha S. Wocława: Savoir-vivre na jedną noc