Bywają książki z góry skazane na sukces. Takie, które jeszcze przed ukazaniem się na rynku budzą zainteresowanie jak świat długi i szeroki. Taką pozycją jest ukazująca się w przyszłym tygodniu w USA książka "In Duty: Memoirs of a Secretary of War" Roberta Gatesa. Były sekretarz obrony opisuje w niej swoich dwóch szefów, prezydentów Georga W. Busha i Baracka Obamę. Może nie jest to pozycja dla każdego, ale dla polityków na całym świecie to praktycznie lektura obowiązkowa.

O ile uwagi Gatesa na temat byłego prezydenta Busha mają znaczenie przede wszystkim dla wewnętrznej polityki Stanów Zjednoczonych, opowieść o prezydencie wciąż jeszcze urzędującym pozwala lepiej zrozumieć co się dzieje i być może przewidzieć, co się wydarzy w najbliższym czasie w polityce Waszyngtonu na arenie międzynarodowej. Robert Gates to zbyt wytrawny polityk, by swoimi wspomnieniami miał zdradzić istotne tajemnice USA, to jednak też człowiek poważny, który nie rzuca słów na wiatr. A gorzkich słów w jego książce nie brakuje.

Gates ujawnia między innymi, że prezydent Barack Obama podejmował istotne decyzje, dotyczące wojny w Afganistanie, bez wiary w ich powodzenie. Jak pisze na łamach "Washington Post" Bob Woodward, dziennikarz, którego kompetencji w sprawie amerykańskiej polityki nikt nie kwestionuje, trudno o poważniejszy zarzut wobec zwierzchnika sił zbrojnych, który wysyła swoich żołnierzy do walki. Zdaniem Gatesa, prezydenta, który nigdy nie uznawał tej wojny za swoją, interesowało zawsze tylko wycofanie się z tego konfliktu.

Nie mniej poważne konsekwencje mogą mieć wspomniane przez Gatesa słowa Obamy i ówczesnej Sekretarz Stanu Hillary Clinton, którzy mieli przyznać w jego obecności, że sprzeciwiali się planom wzmocnienia kontyngentu amerykańskiego w Iraku w 2007 roku z powodów czysto politycznych. Zbliżała się w końcu kampania wyborcza. Ok. Ktoś powie, że to przecież oczywiste. To prawda. Jednak powiedzenie tego wprost w sprawie tak ważnej, jak udział Amerykanów w wojnie, to coś więcej. Nie brak za Oceanem komentarzy, że ten cytat to bomba z opóźnionym zapłonem, podłożona pod niemal pewną już kandydaturę pani Clinton w wyborach prezydenckich 2016 roku.

Mimo wyraźnego rozczarowania demokratyczną administracją, Gates nie szczędzi też Obamie i sekretarz Clinton słów pochwały, z nieukrywaną pogardą wypowiada się natomiast o wiceprezydencie Joe Bidenie i wielu wysokich rangą doradcach, których kompetencje w dziedzinie polityki międzynarodowej ocenia jak najniżej. Trudno oprzeć się wrażeniu, że kto, jak kto, ale Polacy mogli się już o poziomie kompetencji tej ekipy, choćby na przykładzie "polskich obozów" przekonać.

Z tego punktu widzenia, książka Gatesa powinna zainteresować u nas nie tylko polityków, ale i zwykłych obserwatorów, także tych, którzy z takim entuzjazmem wyczekiwali na związaną z Obamą "zmianę". Owszem parę zmian, głównie obyczajowych Obama przeforsował, wprowadził też na siłę i - jak na razie - z gigantycznymi problemami reformę systemu opieki zdrowotnej. Czy jednak okazał się mężem stanu, którego Ameryka - a przyznajmy też, jej sojusznicy - potrzebują, to już zupełnie inna sprawa. Gates pokazuje, że polityka w Waszyngtonie, zwłaszcza w swym propagandowym wymiarze zaskakująco często przypomina to, co mamy u siebie. I tu akurat nie ma się z czego cieszyć.

Robert Gates był pierwszym Sekretarzem Obrony USA, który służył za czasów i republikańskiego i demokratycznego prezydenta. Jakie będzie polityczne znaczenie jego wspomnień, zapewne dopiero się przekonamy. W naszych czasach nie można wykluczyć, że... żadne. Jeśli czegoś jednak można być pewnym już dziś, to tego, że eksperymentu z pozostawieniem na stanowisku człowieka minionej ekipy przyszli gospodarze Białego Domu raczej nie powtórzą.