To był najważniejszy dzień mojego zawodowego życia. Na takie stwierdzenie łatwo sobie pozwolić po latach, ale ja wiedziałem to już wtedy, rano czasu nowojorskiego, 11 września 2001 roku. To co rozgrywało się na moich oczach, na ekranie telewizora i bezpośrednio w Waszyngtonie na niebie nad Pentagonem, nie mieściło się w głowie. Już wtedy wiedziałem, że jestem świadkiem wydarzeń niebywałych, o trudnych do wyobrażenia konsekwencjach. Nie było w tym zresztą żadnej nadzwyczajnej zdolności do przewidywania, to było po prostu oczywiste. Moim zadaniem było o tym po prostu opowiedzieć.

Od wielu dużo młodszych kolegów w RMF FM, od wielu słuchaczy naszego radia słyszałem, że tamte wielogodzinne Fakty, tamte relacje i towarzyszące im emocje silnie zapisały się w pamięci. Ja sam nigdy tych relacji nie odsłuchiwałem. Pamiętam to, co pamiętam, tak jak pamiętam, być może nawet nie do końca tak, jak to się wtedy rzeczywiście działo.

Pamiętam więc, że dowiedziałem się o wszystkim z telefonu z Krakowa, około 8:50 czasu nowojorskiego. Wychodziłem właśnie z domu na zupełnie nieznaczącą konferencję prasową w National Press Building. Dobrze, że nie wyszedłem wcześniej, bo mógłbym, jak niektórzy inni koledzy, utknąć w metrze. Wydawca, Robert Rusek, niespotykanie spokojny człowiek poprosił, żebym włączył CNN, bo informują o katastrofie awionetki na Manhattanie. Włączyłem, zobaczyłem i oddzwoniłem, że wchodzimy do Faktów. W RMF FM dopiero od niedawna Fakty były emitowane o pełnej godzinie, ale to jakby nie miało w tym momencie znaczenia. Miały być emitowane tego dnia bez przerwy przez wiele godzin. Prowadził je między innymi Bogdan Zalewski. Ta awionetka jeszcze się przez pewien czas w relacjach pojawiała, choć wyłom w północnej wieży WTC wcale się z awionetką nie kojarzył.

Domowe studio miałem tak ustawione, że relacje nadawałem tyłem do telewizora. Tak, to były czasy, kiedy fakty przychodziły normalnie, bez nadmiernego pośpiechu, kiedy nie trzeba było śledzić ich w czasie Faktów. Dlatego nie widziałem na żywo samolotu, który uderzył w południową wieżę WTC, dowiedziałem się o tym chwilę po zejściu z anteny. To był ten szczególny moment, kiedy właściwie wszyscy równocześnie zrozumieliśmy, że to nie był wypadek, że to był atak terrorystyczny. To był też moment, kiedy zaczęliśmy się powoli domyślać, kto mógł za tym stać. O poprzedniej próbie zamachu na World Trade Center wszyscy w końcu pamiętali.

Naturalny odruch redakcji w takiej chwili jest jednoznaczny, trzeba jechać do Nowego Jorku. Gdy zadzwonił do mnie w tej sprawie ówczesny prezes Stanisław Tyczyński, pojawiła się informacja o uderzeniu w Pentagon. To już nie wyglądało na jedynie atak terrorystyczny, ale... wojnę. Oczywiste stało się, że nigdzie z Waszyngtonu się nie ruszam, a o wyjazd na Manhattan poproszono współpracującą z nami Agnieszkę Pukniel. W tym czasie wróciła do domu moja żona, Dorota, która odwiozła właśnie chłopców do szkoły. Powiedziałem, że chyba mamy wojnę. Ze stoickim spokojem odwróciła się na pięcie i pojechała zrobić zakupy. Na wszelki wypadek. Ryże i makarony dojadaliśmy potem miesiącami. Nikt z naszych amerykańskich znajomych nie wpadł na tym etapie na taki pomysł, ale my byliśmy z innego świata. Oni nauczyli się tego później. Te zakupy się przeciągnęły, bo Dorota pojechała też organizować Agnieszce wynajęcie samochodu i telefonu satelitarnego na wyjazd do Nowego Jorku. Wróciła dopiero późnym popołudniem.

W tym czasie ja już przemeblowałem pokój i odwróciłem biurko do telewizora. Przez następne miesiące zdarzało mi się często na żywo relacjonować konferencje prasowe choćby w Pentagonie. Jedyny raz w życiu, o 3 w nocy następnego dnia tłumaczyłem też na żywo wystąpienie telewizyjne prezydenta George'a W. Busha. Zwyczaj relacjonowania wydarzeń przed telewizorem, wyciszonym, ale włączonym na którąś z telewizji informacyjnych, pozostał mi już do końca pracy w Waszyngtonie. Tak na wszelki wypadek, by mieć na oku paski z informacjami z ostatniej chwili. Wtedy jeszcze internet nie był tak intensywnym źródłem informacji. Teksty prasowe zaczynały być w sieci dostępne, ale portali społecznościowych w obecnym kształcie jeszcze nie było.

W tym całym zamieszaniu, spadła nam łączność i przez pewien czas Kopiec nie mógł się do mnie dodzwonić. W końcu telefon się odezwał, dodzwoniła się moja mama. No, cóż "w radiu powiedzieli", że nie mają łączności z korespondentem w Waszyngtonie i mama musiała sama sprawdzić. Pamiętamy to do dziś. Mogłem ją wtedy uspokoić. Nieco.

Rozmiary rozgrywającej się na oczach świata tragedii były przytłaczające. Ale dopiero, gdy wieże zaczęły się walić, dotarło do nas jak dramatyczna może być liczba ofiar. To wtedy w amerykańskich telewizjach pojawiły się odniesienia do najkrwawszego dnia w amerykańskiej historii, gdy w czasie Wojny Secesyjnej, w bitwie nad potokiem Antietam, liczba zabitych, rannych i zaginionych przekroczyła 22 tysiące. To na szczęście się nie potwierdziło. Ale do dziś pamiętam, że sam o tym mówiłem.

A prywatnie dla nas pojawił się kolejny problem. Dorota załatwiała sprawy związane z wyjazdem Agnieszki, ja byłem "uwiązany" przed mikrofonem. Nie miał kto odebrać chłopców ze szkoły. Znajomi rodzice kolegów już swoje dzieci odebrali, Michał i Jasiek mieli przyjechać autobusem szkolnym punktualnie o 16-tej. A ja musiałem ich odebrać z przystanku. I tak, najważniejszą, podsumowującą cały dzień relację na 22-gą czasu polskiego, musiałem nagrać kilka minut wcześniej. Zdążyłem. Gdy chłopcy wysiedli z autobusu Michał zapytał z przejęciem: "tato, wiesz, co się stało?". Wiedziałem...

Gdybym miał wskazać na jedną, dominującą myśl tego dnia, byłoby to bardzo proste. Wiadomo było, że świat już nie będzie taki sam. Wszystko się zmieni. I zmieniło się. Częściowo tak, jak można było oczekiwać, częściowo... zupełnie inaczej. Ale to już zupełnie inna historia.