Za każdym razem, kiedy wydawało mi się, że nasz konflikt nie może już posunąć się dalej, rzeczywistość była w stanie mnie zaskoczyć. Gdy myślałem, że wyczerpaliśmy już zasób wykrzykników, przeinaczeń, przemilczeń i innych sztuczek, które zakrzywiają nam postrzeganie rzeczywistości, że po prostu "gorzej być nie może", okazywało się, że "gorzej" czyha tuż za rogiem. I powiem szczerze, że... zacząłem się już powoli do tego przyzwyczajać. I to nasuwa mi myśl, że być może w końcu uspokoimy się nie wskutek jakiegoś rozumnego działania, ale po prostu z nudy. I przesytu. Najwyższy czas. Nakręcać tego dłużej się nie da.

Mam wrażenie, że dobrze pamiętam jeszcze czasy, kiedy argumenty "ad Hitlerum", porównywanie kogokolwiek do przywódcy III Rzeszy oznaczały natychmiastową i nieodwołalną porażkę w dyskusji. Nie zauważyłem nawet dokładnie, kiedy się skończyły. Tęsknię za tymi czasami, zmuszały bowiem do znacznie większego wysiłku w poszukiwaniu argumentów, umiarkowania w rzucaniu epitetami i ogólnie odróżniania słów od cepa. Na naszym osobistym podwórku porównania do Hitlera rzucane są może jeszcze z "taką pewna nieśmiałością", rozpleniły się natomiast, jak glisty po deszczu (tak, właśnie glisty)  porównania do stanu wojennego. I powiem szczerze, one powinny eliminować z dyskusji równie skutecznie.

Nie chodzi mi przy tym o sam fakt, jak bardzo są zakłamane i podłe. A są. Bardziej o to, w jakim stopniu gwałcą wszystko, co ma nawet najlżejszy związek z logiką. Trudno bowiem o bardziej spektakularną, logiczną wpadkę (nazwijmy ją modnie samozaoraniem), gdy swoich rywali porównaniem do stanu wojennego chcą obrazić ci, którzy twórców stanu wojennego, Jaruzelskiego i Kiszczaka uznawali konsekwentnie i do śmierci za "ludzi honoru". Jak to jedno z drugim zechce im się zmieścić w głowie, nie wiem. I nawet nie chcę wiedzieć.

To nie ma zresztą żadnego znaczenia. Ci co chcą, przyjmują te argumenty i porównania, łykają je jak pelikan, powtarzają i wynoszą na sztandary. I niosą. Lewa, lewa, lewa. Mądrość etapu nakazuje, więc trzeba. Oczywiście nie sposób wykluczyć, że jest grupa osób, która faktycznie czuje się teraz gorzej, niż w stanie wojennym, ale rozumiem, że to ci, którzy od początku stali tam gdzie stało ZOMO, więc nie czuję z nimi jakiejś szczególnej więzi. I przesadnie nie współczuję.

Mam jednak wrażenie, że to wszystko, co tak absorbowało nasza uwagę przez ostatnie miesiące, Trybunały, Komisje, konie z Janowa, drzewa z Białowieży powoli, powolutku jakby zaczyna odchodzić w przeszłość. Czas nie stoi w miejscu. Mamy się czym zająć, trwają manewry Anakonda, zaraz zaczyna się Euro, będzie szczyt NATO, potem Światowe Dni Młodzieży i wizyta Papieża. Po drodze czas na wakacje. Potem igrzyska Olimpijskie. Czy to aby nie dobra okazja, by nieco wyluzować?

Może nawet nie chodzi o to, by ktoś kogoś do końca do czegoś przekonał, ale przecież trzeba trochę odetchnąć. Przeciągnąć się. Od tego akurat demokracja nie ucierpi. Powoli w ogóle zaczynam wątpić, czy się do czegoś tak naprawdę przekonamy, czy czyjeś naprawdę "będzie na wierzchu". Nikt przecież głośno tego nie przyzna. Ale myślę sobie, że nawet pozostając przy swoim damy sobie w końcu nieco na wstrzymanie i... karawana pójdzie dalej. Ale przestrzegam, mogę się mylić. Choć wolałbym nie.

(mn)