Kiedy przedstawiciele norweskiego Komitetu Noblowskiego przyznali Barackowi Obamie Pokojową Nagrodę Nobla, nawet zwolennicy "prezydenta nadziei" musieli przecierać oczy ze zdumienia. Nawet dla nich to wyróżnienie "dla zachęty" było wyróżnieniem na wyrost. Tym bardziej, że sceptyczna wobec uroku Obamy grupa, która nie dała się uwieść hasłu "yes we can", na przemian pukała się w czoło i zataczała ze śmiechu. Kto wie jednak, czy Norwegowie w taki właśnie sposób, z wyprzedzeniem, nie zapobiegli amerykańskiej interwencji w Syrii. A więc przyczynili się do utrzymania pokoju.

Ale zaraz, zaraz, w Syrii nie ma żadnego pokoju, zginęło tam już ponad 100 tysięcy ludzi i nic nie wskazuje na to, by ten konflikt miał się wkrótce zakończyć. Na razie więc wiadomo tylko tyle, że w najbliższym czasie Ameryka do jego zakończenia się nie przyczyni. Oczywiście nie sposób udowodnić, że prezydent Obama przy podejmowaniu decyzji o tym, co zrobić w sprawie Syrii, choćby przez chwilę brał pod uwagę znaczenie swojego noblowskiego medalu. Mam jednak wrażenie, że jeśli wcześniej nie zdawał sobie z tego sprawy, to teraz już wie, że jako urzędujący prezydent światowego mocarstwa nigdy nie powinien był go przyjąć.

Barack Obama przechodzi przez prawdopodobnie najgorszy dotąd okres swojej prezydentury. Przecieki Snowdena podważyły zaufanie do jego administracji, która przecież obiecywała nie powtórzyć "błędów i wypaczeń" Busha juniora. Związana z tym afera podsłuchowa oburzyła nie tylko obywateli jego własnego kraju, ale i rządy sojuszniczych państw. Także dlatego, że i im obywatele będą teraz uważniej patrzeć na ręce. Przy okazji konfliktu w Syrii stało się jednak coś gorszego: amerykańska dyplomacja straciła inicjatywę i prezydent sam zapędził się w kozi róg. Nikt rozsądny nie wierzy przecież w to, że Asad teraz tak po prostu broń chemiczną odda, podziękuje i przestanie mordować.

W przeddzień 12. rocznicy najtragiczniejszego dnia współczesnej Ameryki Barack Obama w praktyce zaprezentował się jako prezydent chwiejny, niezdecydowany, wręcz ogrywany przez innych przywódców. Wygłosił przemówienie napisane tak, jakby miało przekonać naród i Kongres do działania, dodał do niego tylko parę akapitów, w których tłumaczy, że… działać nie zamierza. Świat zauważył, że oto prezydent Rosji podał mu pomocną dłoń. Świat zastanawia się teraz, jaki będzie rewanż. Jeśli dotrze to do świadomości większości Amerykanów, prezydentura Obamy może być skończona. Jeśli dla większości Amerykanów nie będzie to miało znaczenia, to "nasza" część świata zaczyna mieć poważny problem.

Pokój jest lepszy od wojny, dyplomacja od bomb. Co do tego nie mamy wątpliwości, choć akurat my w Polsce zdajemy sobie sprawę z kosztów pokoju za wszelką cenę. Na świecie nie brak takich, którzy amerykańską słabość i niezdecydowanie wykorzystają jednak do realizacji własnych interesów i nie będą się na nic ani na nikogo oglądać. Kiedy Rosja zaatakowała Gruzję w przeddzień igrzysk olimpijskich w Pekinie, świat specjalnie się tym nie przejął, pojawiły się jednak potem doniesienia, że prezydent George W. Bush rozważał jakąś formę zdecydowanej reakcji. Nikt nie ma wątpliwości, że w przypadku Baracka Obamy takie "przecieki" nie miałyby sensu, wszyscy bowiem wiedzą, że żaden pomysł reakcji nie przyszedłby mu nawet do głowy. Kto wie, może rzeczywiście ci Norwegowie od Pokojowej Nagrody Nobla okażą się geniuszami? Tylko co z tego będzie miał "pokój na Ziemi"?

PS. Na oficjalnej stronie internetowej Nagród Nobla widać dziś zdjęcie krzesła, zgodnie z tradycją podpisanego przez Baracka Obamę. I tytuł "The Seat Is Yours, Mr President".