Środowiska zatroskane losami Trybunału Konstytucyjnego przestrzegają, że utrzymywanie się paraliżu tej instytucji doprowadzi do powstania w Polsce równoległych rzeczywistości prawnych i kryzysu o trudnych do przewidzenia konsekwencjach. Może tak, może nie. Warto jednak zauważyć, że sam kryzys wokół Trybunału pojawił się miedzy innymi dlatego, że od lat utrzymują się w naszym kraju dwie równoległe rzeczywistości. I to nie jakieś rzeczywistości prawne, tylko takie codzienne, polityczne i medialne.

Jeśli fizycy nadal zastanawiają się nad teoriami dotyczącymi istnienia światów, czy nawet wszechświatów równoległych, to chyba tylko dlatego, że są zbyt zajęci, by po prostu rozejrzeć się wokół. A przecież w mediach, nie tylko zresztą polskich, światy równoległe istnieją już od lat i mają się całkiem dobrze. Można powiedzieć, że nawet coraz lepiej. I wcale nie zamierzają się nigdzie spotykać. Bo z mediów wkraczają ludziom do zagród i apartamentów.

Takie równoległe narracje, mniej lub bardziej dokładnie opisujące rzeczywistość istniały od zawsze, dopiero jednak nasze internetowe czasy nieustającej, 24-godzinnej naparzanki, w połączeniu z rosnącą do granic absurdu polityczną polaryzacją doprowadziły do sytuacji, w której większa dostępność informacji nie tylko nie przekłada się na wyższy poziom poinformowania, ale wręcz przeciwnie, stopniowo i konsekwentnie nas wszystkich ogłupia. Coraz ściślej zamykamy się w informacyjnych i dezinformacyjnych gettach. Nie jesteśmy w stanie zgodzić się co do niemal żadnego faktu. A proces rozjeżdżania się rozmaitych narracji z rzeczywistością na naszych oczach jeszcze przyspiesza.

Dochodzimy wręcz do sytuacji, że w przestrzeni publicznej, choćby na portalach społecznościowych pojawia się już z różnych źródeł tyle cytatów, które potem okazują się półprawdą, nieprawdą lub g-prawdą, że odpowiedzialnie to właściwie do niczego nie da się na gorąco odnieść. Trzeba poszukać, pogrzebać, zobaczyć kontekst, przedrzeć się przez chwytliwy i przeinaczający treść tytuł i... dopiero można się odezwać. Albo i nie. Bo często po prostu nie warto.

Zamieszanie z wielką akcją propagandową pod hasłami: "Prezydent Duda nie spotka się w Waszyngtonie z prezydentem Obamą". "A jednak się spotkał", wreszcie "Spotkania, które było, choć krótkie, jednak nie było", to dowód na glebę, jaką na naszym podwórku osiągnęła owa przypisywana sobie przez wielu "opiniotwórczość". Nie czuję się za to osobiście w jakiś szczególny sposób odpowiedzialny, ale powiem ogólnie, panie i panowie dziennikarze i politycy z obu stron, w tej sprawie - wspólnie, choć w braku porozumienia - daleko przekroczyliśmy granice śmieszności i - owszem - nieodpowiedzialności. Próbujmy wyciągnąć z tego wnioski.

Nie sądzę, by ktoś przytomny o tym nie wiedział, ale wkroczyliśmy w delikatne i trudne do przewidzenia czasy. Wypracowanie najbardziej skutecznej i korzystnej dla Polski formuły postępowania i wewnątrz i na zewnątrz powinno być sprawą najważniejszą bez względu na to, kto w danej chwili rządzi, kto jest w opozycji i w którym z naszych światów równoległych my sami aktualnie żyjemy. Nasze światy w końcu bowiem przetną się z tą prawdziwą, nie "narracyjną" rzeczywistością. I dobrze byłoby, żeby to spotkanie nie zakończyło się dla nas jakimś spektakularnym rozczarowaniem. Albo i czymś gorszym.

Opozycja w postaci cieni Platformy Obywatelskiej oraz wyznających wciąż jej kult i antypisowski ferwor medialnych akolitów jest w tej chwili trudna do zreformowania. Tam panuje prawdziwie bezrefleksyjne szaleństwo i - przynajmniej na razie - trudno o nawiązanie jakiejś normalnej rozmowy. Widoczna też wyraźnie, choć mniej liczna, frakcja spod znaku "wszystko co robi rząd jest z definicji dobre" też nie narzuca się z gotowością do kompromisu. Między tą i tamtą stroną medalu nie może być jednak próżni, tę "ziemię niczyją" trzeba jakoś zagospodarować, trzeba budować tam podstawy jakiejś, opartej na faktach, rozmowy. Choć niektórzy z nas nie chcą o tym pamiętać, są sprawy ważniejsze, niż takie czy inne interesy, niż to "kto, kogo?", ważniejsze nawet, niż Trybunał Konstytucyjny. Zbyt "ciekawe" mamy czasy, by udawać, że się tego nie widzi.