Zdj. ilustracyjne /Nel Pavletic/PIXSELL /PAP/EPA

Zjemy sobie wiele wędlin, napełnimy brzuchy ciastem, posiedzimy, pogadamy, pośmiejemy się przy żurku i rozejdziemy się z nieśmiertelnym - "święta, święta i po świętach" - by ponarzekać na polskie zwyczaje biesiadowania.

Przewiduję przebieg tegorocznej Wielkanocy. Ironia chyba zrozumiała. Elitarnie się nie wywyższam, bo jestem taki sam jak miliony tradycyjnych Polaków. Konserwatyzm pochodzi u nas raczej od ogórka konserwowego niż ortodoksyjnego katolicyzmu. Łatwiej nam trzymać się sprawdzonych społecznych rytuałów, nieróżniących się aż tak bardzo od sarmackiego "Opisu obyczajów" Jędrzeja Kitowicza. Akurat nie jest to według mnie takie złe, że na przekór zaborcom i różnym katom naszego narodu jakoś udało nam się zachować chociaż nikłą ciągłość historyczną.

Dzięki katolicyzmowi, tak tak wszyscy Nowocześni! Oprócz języka ojczystego religia to najważniejszy przetrwalnik polskości.

Rzeczywistość XXI wieku jest jednak znacznie bardziej skomplikowana niż te banalne konstatacje. Anarchizm, który był od wieków naszą zmorą, ma jak wirus nowe mutacje. Jedną z nich opisuje przejmujące świadectwo Macieja Sikorskiego, niegdyś wolnego ducha na modłę biesowatych hipisów. Umiłowanie swobody w nowoczesnej formie kontrkulturowego liberum veto jest tematem pierwszych rozdziałów książki, ale potem - o dziwo - następuje nawrócenie i... powrót do korzeni: wiary, rodziny, kraju, prawdziwego siebie.    

Bogdan Zalewski: Moim i państwa gościem jest Maciej Sikorski - założyciel teatru "EXIT" przy Stowarzyszeniu Osób Niepełnosprawnych "Klika" w Krakowie. Witam Pana serdecznie!

Maciej Sikorski: Dzień dobry, witam!

Panie Macieju, pan jest autorem bardzo poruszającej książki "Byłem w piekle. Nie polecam". Katolicy w wyznaniu wiary, powtarzają, że Jezus "zstąpił do piekieł". A co pan rozumie pod tą piekielną otchłanią? To Inferno ćpunów?

Książka jest zapisem, można powiedzieć, podróży duchowej, która przytrafiła mi się w życiu. Jest zapisem kilku jej etapów. Jednym z nich było poznawanie pewnych rzeczywistości, czy stanów ducha, pewnego rodzaju beznadziejności. To rzeczywistości, z których realnie nie ma wyjścia. Człowiek w pewnym momencie nawet nie wie, gdzie jest. Nie zdaje sobie sprawy. Opisuję też w książce takie rzeczywistości, które - gdybym jakichś obrazów miał używać - wprost kojarzyły mi się z piekłem. Odbierałem to właśnie tak, że tym piekłem są. Są w książce konkretne obrazy i miejsca, które dane mi było oglądać. Nazwałem je tym tytułowym "piekłem".

Pan mówi o podróży, podróży duchowej, a w slangu narkomanów mówi się o "bad trip".

Tak.

O "złej podróży". Tak to można nazwać? To była podróż pełna zła?

To wygląda tak, że gdyby jakiemukolwiek narkomanowi powiedzieć na samym początku, jak skończy, co będzie mu się przytrafiało, zresztą podobnie alkoholikowi, to nigdy w życiu pewnie nie zdecydowałby się na taką drogę. Ten "bad trip" zaczyna się od takiego założycielskiego kłamstwa. To kłamstwo polega na uznaniu pewnych substancji za takie, które niekoniecznie szkodzą, lub niewiele szkodzą.

Miękkie narkotyki.

No, właśnie! Ten podział absolutnie nie ma sensu. Te "miękkie" narkotyki, które czasami zestawia się z kakao czy z kawą, bo widziałem też takie zestawienie gdzieś tam z Holandii, to jest absolutna pomyłka. W tej chwili marihuana jest też substancją bardzo mocno uzależniającą psychicznie, bardzo chemiczną, schemizowaną. Ten podział absolutnie nie ma żadnego sensu.    

W podtytule pana książki czytamy: "Opowieść o nawróceniu. Z Ryśkiem Riedlem w tle". Jaką rolę w pana życiu odegrała ta tragiczna postać - uzależnionego od heroiny wokalisty grupy "Dżem"? To był pański Kusiciel?

To jest bardziej skomplikowana sytuacja, dlatego że Rysiek na początku był takim "kolorowym ptakiem" dla mnie. Był kimś w rodzaju idola, w którego bardzo mocno się zapatrzyłem. Jednak, o dziwo, nie on był kusicielem. Był osobą, która będąc w nałogu, obroniła mnie na kilka lat przed heroiną, bo dopóki Rysiek żył, zabraniał mi dawania narkotyku. Zabraniał, kiedy ktoś tam próbował mi go podawać, proponować heroinę. Bardzo stanowczo wtedy reagował.

Był pan za młody?

Tak, byłem za młody, ale też już w tym wieku ludzie próbują. Ja mam kilku kolegów, którzy już nie żyją, a zaczynali mając lat 15 czy 16. Natomiast myślę, że w pewnym momencie między mną i Ryśkiem była zażyłość na kształt przyjaźni. Myślę, że on wiedział, co się z nim dzieje i chciał mnie przed tym uchronić.

Urodził się pan w Jarocinie ... jeszcze zanim to miasto zaczęło być sławne w Polsce w związku z rockowym festiwalem. Jednak pana życia bez rock'n'rolla chyba nie można opisywać, odmalowywać? Było w tym muzycznym rauszu jakieś diaboliczne zauroczenie?

Oczywiście - świadomie - nie. Bo to jest tak, że "osoba", którą pan wspomniał, robi absolutnie wszystko, żeby w tej przestrzeni medialnej, czy jakiejkolwiek innej, jej nie zauważyć, żeby jej nie było. Natomiast w całej tej, jak mówimy, "podróży" był taki moment, że rzeczywiście nastąpił "Easy rider" w moim życiu. Ja się czułem jak taka polska wersja "Swobodnego jeźdźca", osoby, która nie ma domu, przemieszcza się gdzieś tam po Polsce, po Europie ...

Nawiązuje pan słynnego filmu hipisowskiego "Easy rider" z lat 60. To taka - można powiedzieć - ikona tego ruchu kontestatorów.

Dokładnie tak. U mnie nastąpił dość radykalny przełom w pewnym momencie, kiedy z wyrachowania wybrałem studia prawnicze i w pewnym momencie je przerwałem, by oddać się właśnie czemuś, co wydawało mi się grą w jakimś filmie. Byłem tą sytuacją - można powiedzieć- w jakimś sensie zauroczony. To było coś tak różnego od życia studenta uniwersytetu, że nie zauważałem, co złego się dzieje w tym czasie.        

No, właśnie. Non stop narkotyki, nieustanne wędrówki, życiowa anarchia. A kiedy to, dobre przecież, dążenie do wolności zamienia się kompletny chaos i zło?

Zamienia się w absolutnie niezauważalny sposób. To wszystko właśnie na tym polega. Najpierw mamy kuszenie. Polega ono na tym, że mamy eksponowane te smaki: jakie to jest przyjemne, jakie to niesamowite daje wrażenia! Jest taki moment życia, który jest całkowitą ułudą. Jest to życie marzeniami. Życie osób uzależnionych jest bardzo często życiem skupionym na wyobrażeniach. To są jakieś omamy, ułudy.

Pan to tak obrazowo opisuje, jako obrazy z dymu.

Właśnie dokładnie tak sobie to wyobrażam. Życie człowieka sprowadza się do tego, że wydychany marihuanowy dym układa się we wzory, które wywołują pewnego rodzaju ułudę. Wchodzimy w rzeczywistości takie bardzo "chciane". Możemy wyobrażać sobie siebie jako, nie wiem, gwiazdę rocka, albo dyktatora mody, czy kogoś w tym stylu. Wtedy jest fajnie i zaczynamy powoli wierzyć, że to się dzieje.

Ale dym się rozwiewa.

Rozwiewa i substancja opuszcza krwioobieg. Jest wielka pustka, którą można zapełnić w jeden jedyny sposób. Czyli znowu trzeba sięgnąć po dym, czy po coś innego.

Albo po okultyzm i ezoterykę. Kiedy zaczął się pana flirt z takimi kierunkami umysłowymi?

W mojej rzeczywistości duchowej zaczynam bardzo wcześnie łączyć te dwie strony. Jest czas, kiedy dominują narkotyki, ale gdzieś tam w tle pojawiają się zainteresowania ezoteryczne, wchodzę w nie. Na początku to jest numerologia, astrologia, tarot. Później to jest joga, medytacja i cała masa praktyk medycyny niekonwencjonalnej.

Reiki, prawda? Wszystkie newage'owe wynalazki.

Tak. I ze Wschodu i z Zachodu, i z każdej strony świata. Jest tak jakby jedno zauroczenie zastępowało drugie. Generalnie jest to koncentrowanie się na odmiennych stanach świadomości, już tym razem nie narkotycznych, ale takich, które można osiągnąć dzięki praktykom duchowym.

Technikom. W bardzo intrygujących dla mnie słowach opisuje pan swoją nietypową pracę: handel używanymi zegarkami. Zacytuję to zdanie z książki: "Handlarz niczym alchemik siedział całymi godzinami gdzieś w hotelu i ze stopionych kopert uzyskiwał złoto". To są ezoteryczne metafory. W dalszym ciągu pan swoje życie  postrzega w takich kategoriach?

Celowo te obrazy daję, bo to rzeczywiście pokazuje wejście w taki świat, który mógł całkowicie zauroczyć. Dla mnie to była jakaś metafizyka, która się działa! Jeszcze dodajmy, że te niedziałające, pozbawione już złotej koperty, zegarki ja później otrzymywałem z moim kolegą. Przemieszczaliśmy się przez Polskę autostopem wożąc tysiące niedziałających zegarków. Zatrzymywaliśmy się na dworcach, czy na jakichś przystankach autostopowych i przesypywaliśmy je sobie jak Tytus w kopalni zegarków.

Tak pamiętam tę scenę z komiksu Henryka Chmielewskiego!

Wtedy wydawało mi się, że to jest jakiś "odlot", że jestem w filmie. "Easy Rider" po prostu! Coś zupełnie niebywałego. A dzisiaj wydaje mi się to innego rodzaju metaforą. Patrząc z boku na trzeźwo, ktoś mógłby dostrzec człowieka, w którym czas się zatrzymał. Mój kolega napisał taką piosenkę, której fragment brzmi: "Bawiliśmy się do rana następne cztery lata". To jest właśnie ten moment. Czas się zatrzymał. Dzień jest podobny do dnia. I w tym życiu nic się już więcej nie wydarzy. Poza życiem ułudą. To słowo jest ważne: ułuda. To coś, co realnie nie istnieje.    

Kiedy ja czytałem o tej scenie handlu starymi, nieczynnymi zegarkami, to pomyślałem sobie o obrazie Salvadora Dalí "Trwałość pamięci". Tam cyferblaty są miękkie.

I plastyczne.

To jest właśnie taki czas narkomana. On jest taki ... zrobiony z plasteliny, czy z "grudy".

(Śmiech.) No, tak. Z "grudy"! Dokładnie. Albo - to miałoby jeszcze inne znaczenie - można wyobrazić sobie plastikowe serce. Szukamy pewnych wrażliwości. Tu się zachwycimy tym, to znów tamtym. My na przykład znaleźliśmy w czasie podróży pieska, któremu daliśmy na imię "Randżit". Te nasze uczucia były lokowane w takich protezach miłości tak naprawdę. To też pokazuje odejście od rzeczywistości. To było życie absolutnie obok świata, a nawet wbrew upływowi czasu. Bo czasu nie było. Tak jak te zegarki nie pokazywały upływu czasu już od dawna.          

Narkotyki powodują, że człowiek specyficznie postrzega swoje życie - widzi w nim znaki. Opisuje pan między innymi taki moment, kiedy znajomy proponuje panu granie w teatrze dla dzieci. Pan zapytał: jaka to rola? Pamięta pan co się wtedy zdarzyło?

Oczywiście. To jest takie wejście w magiczną rzeczywistość. Ja wtedy wróciłem świeżo po znowu absolutnie "odjechanej" podróży gdzieś tam po Europie. Jednym z rekwizytów, który sobie przywiozłem stamtąd był kubek z narysowanym słoniem. Ten kubek zabraliśmy z nieczynnego już przejścia granicznego, gdzie leżały różne przedmioty i ja sobie przywłaszczyłem właśnie taki kubek. W momencie, kiedy kolega zaproponował mi pracę w teatrze i powiedział mi, że to będzie bajka, w której ja będę grał rolę słonia, to ja natychmiast wyciągnąłem z plecaka kubek z tym słoniem. Odebrałem to jako znak, jako magiczną rzeczywistość właśnie. 

A mógłby pan przywołać swoją dramatyczną próbę samobójczą? Wówczas, gdy targnął się pan na swoje życie, też pojawił się życiowy znak - dobry zbieg okoliczności.   

To najbardziej dramatyczny moment w moim życiu. Coś co dzisiaj nazywam przejściem przez Morze Czerwone. Tym "morzem czerwonym" była wanna wypełniona ciepłą wodą i krwią. Polegało to w największym skrócie na tym, że łącząc bardzo intensywne praktyki oddechowe, medytacyjne, jogę z paleniem marihuany, przeżyłem coś na kształt dręczenia demonicznego. Poczułem się przymuszony do tego, żeby popełnić samobójstwo. Nie będę zdradzał szczegółów, ale zostałem wyratowany. Nastąpił też taki moment, który tłumaczył tę sytuację. Był to taki banalny obrazek Jezusa Miłosiernego, który ktoś zostawił kilka dni przed tym wydarzeniem w domu, gdzie mieszkałem. Do tego obrazka wzdychałem, prosiłem o pomoc, oczekiwałem ratunku. Myślę, że to była taka pierwsza interwencja konkretnej Osoby - Jezusa - w moim życiu. Następne przyjdą nieco później.

Bardzo głęboko wchodzimy w ten świat metafizyki. Proszę mi powiedzieć, jak odróżnić zły omen od interwencji dobrego Boga?

To jest temat na bardzo długą rozmowę. Najkrócej można by było powiedzieć, że wszystko to, co przychodzi od Boga pełne jest pokoju i pełne jest spokoju. Jest pozbawione emocji. Natomiast bardzo często takim znakiem rozpoznawczym tych rzeczy pochodzących z "drugiej strony" jest to, że jesteśmy bardzo podekscytowani jakimś faktem, jesteśmy rozemocjonowani. Trzeba dużej tak naprawdę wrażliwości, żeby móc te rzeczywistości odpowiednio odebrać. Do tego jest potrzebne pewnego rodzaju przylgnięcie do Jezusa, żeby nauczyć się jakiegoś kodu, takiego porozumiewawczego. Moje życie pokazuje, że ja wiem, iż ta więź jest, i że można ją pielęgnować. Gdzieś tam można znaleźć sposoby komunikowania się.

Czyli to "przylgnięcie" jest takim koniecznym warunkiem, by oddzielić tę narkotyczną nadwrażliwość na znaczące życiowe sytuacje od cudów? Cudów obecnych w naszym życiu?

Dokładnie. Przylgnąć do Jezusa Chrystusa to oznacza zatopić się w rzeczywistości duchowej, w pełni. To jest być może stan permanentnej modlitwy. To jest też stan życia sakramentalnego. I to jest też przede wszystkim taka rzecz, która jest najważniejsza dla mnie w chrześcijaństwie. To przejście na poziom, na którym oddaje się życie Bogu. Oddaje się prowadzenie. Ja całe życie byłem zafiksowany na swoich projekcjach, na swoich realizacjach, które zakończyły się fatalnie. Czyli to były pozycje z poziomu Ego, de facto spełnianie swoich zachcianek. Tymczasem dostrzegłem, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, że niepotrzebnie się bałem. Bałem się, że wola Boża  doprowadzi mnie do rzeczywistości niechcianych w moim życiu, którym ja nie sprostam, które będą trudne, które będą nie do zaakceptowania. Tymczasem to, co Bóg mi daje - między innymi wspomniany teatr "Exit", czy inne teatralne realizacje - jest spełnieniem moich marzeń, moich potencjałów, w które gdzieś tam - jak wierzę- Bóg we mnie włożył. Po bardzo, bardzo wielu latach mogłem je realizować, właśnie dopiero w momencie, kiedy postanowiłem: niech się Twoja wola dzieje!

Czym dla pana jest to kolejne doświadczenie - doświadczenie teatralne?

Całe życie marzyłem w jakiś sposób o robieniu sztuki, czy takiego teatru, w którym coś by się działo naprawdę. Takie moje młodzieńcze fascynacje to była osoba Antonina Artauda, czyli kogoś z zupełnie innej bajki, twórcy ...

"Teatru Okrucieństwa".

Brawo! Bingo! To był człowiek, który - jak pan wie- nie zrealizował tych sztuk zbyt wiele.

Też popadł w narkomanię i schizofrenię.

Oczywiście. To była bardzo mi bliska postać ze względu na genialną wrażliwość. On poszukując metod teatru, trafił kiedyś do Indian Tarahumara z Meksyku. Tam dostrzegł, że jedynym prawdziwym teatrem, czyli takim, który się dzieje, jest rytuał pejotlowy u Indian Tarahumara, którzy nie byli jeszcze schrystianizowani. Oni go tam kochali. Ci Indianie nosili go w lektyce. On im recytował wiersze Artura Rimbauda. Dla mnie to było co do metody, istoty teatru, kluczowe. Po latach, w zupełnie innej rzeczywistości, dostrzegłem to, że czymś, co się dzieje naprawdę są misteria chrześcijańskie. W tej chwili robimy teatr. Zrobiliśmy spektakl "Exit" oparty na Księdze Wyjścia. Widzę, co się dzieje naprawdę: to, że moi niepełnosprawni aktorzy wychodzą z niewoli, wychodzą z niewoli niepełnosprawności. Nasza aktorka Beatka już nie siedzi w oknie i nie płacze. Nie spogląda za okno, tylko przychodzi codziennie na próby. Jest aktorką, udziela wywiadów. Również ludzie, którzy przychodzą na ten spektakl, mogą dostrzec różnego typu rzeczywistość. My ich pytamy, gdzie oni są w tej podróży? Czy oni sobie może ulepili cielca ze swojego ciała na siłowni? Czy są na pustyni i szemrają? Bardzo często każdemu się to przytrafia. Być może jest Bóg, który wyprowadza ich z jakiejś ciężkiej choroby? Może można tę rzeczywistość odnieść do tego, że są wyprowadzani przez Morze Czerwone? Po naszych spektaklach widzę, że w ich trakcie prowokujemy rozmowę. Bo to jest spektakl dla dzieci, ale z rodzinami. Ja to podkreślam, że my chcemy grać dla rodzin, po to, żeby sprowokować rozmowę w domu, żeby Bóg nie był figurą, tradycją, lecz by był Kimś realnie obecnym w życiu. Mam nadzieję, że to się dzieje, sądząc po tych reakcjach i po tych spektaklach, które już zagraliśmy.

Miałem przyjemność poznać trójkę pana dzieci, ale ta czeredka jest większa ...

No, tak. Poznał pan połowę tych na ziemi. Mamy jeszcze jedno dziecko w niebie, które niestety nie przyszło na świat. Dokładnie rok temu moja żona poroniła Leona. Było to też dla nas bardzo trudne wydarzenie. To się wydarzyło w Poniedziałek Wielkanocny.

Pozwoli pan na koniec na ta taką moją interpretację, bo pana życie to jest dla mnie taki chrześcijański archetyp. Przeszedł pan  - jak Dante - przez Piekło (narkotykowe Inferno), Czyściec (Purgatorium oczyszczania się z trucizn oraz  ezoteryki) oraz Raj (Paradiso miłości z najwyższym kręgiem -Empireum- małżeństwa i ojcostwa). Nazwałby pan swój los w jakimś sensie typowym pomimo niezwykłych - jak to pan określa w slangu- "odjechanych" przygód?

Moja historia to wersja "Koziołka Matołka" dla dorosłych. Cała ta podróż mogłaby się zakończyć pewnie bardzo szybko, albo mogłoby jej w ogóle nie być. Bo ja szukałem bardzo daleko, gdzieś daleko na Wschodzie. Szukałem czegoś, "co jest bardzo blisko". Sens tej mojej podróży objawia się dzisiaj. Od kilkunastu lat dane mi jest opowiadać o mojej relacji z Bogiem w czasie katechezy, którą gramy "Szukałem siebie, znalazłeś mnie". To oddaje też sens tej podróży. Sens tej mojej misji jest też wyrażony w słowie, jakie otrzymałem po nawróceniu się od kogoś, kto modlił się nade mną. To fragment z Księgi Jeremiasza, gdzie wspomniana jest trąba. Tą trąbą jest hebrajski szofar.

Kręty róg.

To jest przepiękne w tej metaforze. Ten piękny róg tym piękniej gra, im bardziej jest powyginany. Doszedłem do tego, że wyobrażeniem tej mojej misji (bo ja to w ten sposób postrzegam, książka jest pewnego rodzaju misją) jest to, że - o dziwo- im bardziej wykręcony jest róg, czyli bardziej pokręcone są te losy, tym bardziej słychać, i tym lepiej można głosić chwałę Boga.         

Napisał pan w książce jeszcze takie niezwykłe zdanie, które chciałbym na koniec zacytować: "Mając 33 lata, Jezus Chrystus umarł, abym mógł żyć. Mam 33 lata, żyję." Tym wstępem do jednego z rozdziałów pana książki i rozdziałów pana życia chciałbym zakończyć naszą rozmowę. Bardzo panu dziękuję za to spotkanie.

Dziękuję. Dobrych Świąt życzę wszystkim.

Dziękuję bardzo. Wzajemnie. Naszym gościem był Maciej Sikorski, autor książki "Byłem w piekle. Nie polecam." A ja polecam ten wartościowy tomik. Stawiam go na swojej blogerskiej półce.

KONKURS ROZSTRZYGNIĘTY! Hasło brzmiało Z PIEKŁA DO RAJU. Tomy Macieja Sikorskiego trafią do Moniki Król z Dynowa, Jarka Kryga z Katowic, Katariny Pawelek z Monachium, Maćka Zabiegaja z Giebułtowa, oraz Ireneusza Rydla z Kadzidła. Gratuluję wygranym, dziękuję wszystkim uczestnikom i zapraszam do kolejnej zabawy.