Motto:  "Reklama dźwignią handlu".

Anastas Iwanowicz Mikojan - sowiecki komisarz handlu, następnie zaopatrzenia, a potem przemysłu spożywczego.


Eeeeeeeee ... ! Taki jęk zawodu wydobywał się być może z gardeł perwersyjnych voyeurów, podglądaczy pośród widzów na premierze głośnego spektaklu "Śmierć i dziewczyna" na deskach wrocławskiego Teatru Polskiego. Ja tam nie byłem, na -ponoć- udających kopulację nagusów nie patrzyłem, więc nie będę udawał, że piszę recenzję. Mam bowiem taki zwyczaj, że - niczym niewierny Tomasz, jak nie zobaczę, to o tym nie piszę, jeżeli nie przeczytam, to nie oceniam. Ale też nie o wystawianie artystycznych cenzurek chodzi mi w tym moim felietonie. Pragnę się odnieść tylko do pewnego zjawiska z pogranicza ludzkiej seksualności i (uwaga, mądre, modne słowo!) performatywności oraz polityczności. Żenująca aferka wokół wrocławskiego epizodziku to dla mnie tylko drobny pretekst.                 

"Reklama jest dźwignią handlu" - ten slogan autorstwa bolszewickiego komisarza Mikojana, przyznacie, pasuje jak ulał do wrocławskiego widowiska teatralnego, o którym zrobiło się głośno, zanim ktokolwiek go obejrzał. W  ten sposób wysoka kultura upodabnia się do dowolnej działalności komercyjnej. Mam wrażenie nawet, że kultura współczesna staje się bliska innej działalności na literę "k" - kuplerstwa, polegającego - według słownika - na ułatwianiu innej osobie uprawiania prostytucji. To znaczy? Kuplerstwo najczęściej przybiera formę udostępnienia lokalu, ułatwianie kontaktu klientów z prostytutkami (doprowadzanie, wskazywanie adresu). Czymże jest zatem kuszenie klientów jednoznacznym komunikatem, że widowisko we Wrocławiu przy ulicy Gabrieli Zapolskiej 3 jest przeznaczone dla widzów NAPRAWDĘ dorosłych i zawiera sceny seksu? Po cóż to było?  

Oczywiście piszę w pewnym uproszczeniu o ułatwianiu kontaktu klientów z prostytutkami. Reżyserka spektaklu Ewelina Marciniak zapowiadała publicznie: W "Śmierci i dziewczynie" będą brali udział aktorzy porno, ale celem nie jest prowokacja. Sprawa jest więc semantycznie bardziej skomplikowana. Zdaję sobie sprawę, że to nie jest zwyczajne stręczycielstwo. Pani Marciniak to nie jest ot, taka sobie rajfurka, a aktorzy porno, grający na deskach narodowej sceny, nie mogą być określani prostym mianem prostytutek. Mimo że -zgodnie z definicją- prostytucja to świadczenie usług w dziedzinie seksu, polegających zwykle na odbywaniu stosunków płciowych za pieniądze lub inne korzyści. Jednak, zdarza się, że we współczesnych   filmach aktorzy za pieniądze też uprawiają seks naprawdę!   

Skoro tak bywa, to czy można ich nazywać prostytutkami? No, nie! Chyba, że się weźmie dosłownie frazę z pieśni Kazika:   Wszyscy artyści to prostytutki,/ w oparach lepszych fajek, w oparach wódki. Ja się jednak głęboko nie zgadzam z takim uogólnieniem, nie godzę się na tę krzywdzącą generalizację. A na tym nie kończą się problemy znaczeniowe, wywołane jedną wydawałoby się marginalną wrocławską inscenizacją. Bo jeśli nawet na deskach teatru w stolicy -nomen omen- Dolnego Śląska czescy porno-aktorzy uprawialiby seks w realu, to nie można byłoby tego nazwać "pornografią". Termin "pornografia" odnosi się wyłącznie do tworzenia obrazów ludzkiej aktywności seksualnej, nie obejmuje pokazów oglądanych zwykle na żywo, jak na przykład striptiz.

Wikipedia precyzuje, że pornografia może być wykonywana i utrwalana poprzez rysunek, malarstwo, rzeźbę, zdjęcia fotograficzne, filmy fabularne, w tym animowane. Jeśli więc teatr nie wykorzystuje multimediów i innych ikonicznych środków, spektakl nawet z udziałem kopulujących osób za pornograficzny uznany z definicji być nie może. A mimo to - tak jak "Śmierć i dziewczyna" - wywołuje seksualne podniety! I to za pieniądze! Reklama dźwignią handlowania ... także ciałem w teatrze narodowym. Są tacy, którzy uznają to za znak czasu - signum temporis. Inni wołają: O, tempora! O mores! Co za czasy, co za obyczaje! - Jak mawiał Cyceron, oburzony Rzymianin, który nawet nie podejrzewał, że samo polskie brzmienie jego imienia, w nowej erze wrocławskich erotycznych prowokacji, może już kojarzyć się nieobyczajnie.              

Robię sobie żarty, bo cała ta afera jest dla mnie groteskowa. A nie dość, że odbieram ją jako żenujący żart, to jeszcze do bólu przewidywalny. Na samym spektaklu teatralnym nie kończy się moim zdaniem performatywność nagłośnionej aferki. Duży potencjał teatralności  mają także reakcje na prostacką prowokację. Nazwę je działaniami zrytualizowanymi. Odbyły się one na trzech różnych życiowych scenach: politycznej, medialnej i religijnej. W polityce mieliśmy do czynienia z niewyszukaną gierką Ryszarda Petru i posła jego ugrupowania - .Nowoczesna-  Krzysztofa Mieszkowskiego- długowłosego luzackiego dyrektora zadłużonego po uszy Teatru Polskiego we Wrocławiu. Petru, który najwyraźniej w obecnym parlamencie odgrywa taką rolę jak Janusz Palikot w poprzednich kadencjach, bezczelnie wykorzystuje ów trywialny podstęp.              

Estetyka już dawno bowiem przestała być dziedziną czystą, związaną li tylko z artystyczną twórczością. To, co estetyczne (oraz nieestetyczne) bywa coraz częściej polityczne. Porno w sztuce jest bowiem dzisiaj znakiem ideologii liberalizmu.  Anektowanie erotyzmu w wersji hard-core do teatru jest więc często, moim zdaniem, gestem fałszywym artystycznie, bo  podszytym politycznością, a nawet zwykłym partyjniactwem. To dlatego nowoczesny "reżyser" Ryszard Petru wykorzystał swego partyjnego "performera" Krzysztofa Mieszkowskiego do teatralnej manifestacji antyrządowej, wymierzonej w konserwatywny gabinet Prawa i Sprawiedliwości, a konkretnie w wicepremiera ministra kultury Piotra Glińskiego. Niewiele dała próba subtelnej zmiany oświetlenia sceny podjęta przez profesora.              

Kulturalny pan, minister Gliński, starał się w sposób racjonalny przedstawić swoje stanowisko jako szef resortu kultury. Jego stanowisko każdy cywilizowany obywatel - jak mi się zdaje- powinien uznać za wyważone, rozsądne i niekonfrontacyjne. Wicepremier słusznie przypomniał, że skoro posiada mandat do podejmowania decyzji w tym dotyczących pieniędzy, a ten teatr funkcjonuje za pieniądze publiczne, to miał obowiązek ustosunkować się do informacji na temat scen twardego seksu, które według zapowiedzi twórców miały się odbywać w czasie spektaklu. W dzisiejszej mediokracji, tej orwellowskiej z ducha dyktaturze domowych tele-ekranów, racjonalne argumenty nie odgrywają jednak większej roli. I tutaj przechodzę do analizy kolejnej sceny tego wydarzenia - platformy medialnej.       

Lawina ataków posypała się na ministra Glińskiego po wywiadzie w telewizji publicznej. Profesor, niestety dla niego samego, oraz ludzi o podobnej do niego kulturalnej formacji i kindersztubie, nie był chyba przygotowany na konfrontację z pewnym specyficznym typem ekstremalnego dziennikarstwa charakterystycznego dla III RP. Nazwałbym go - w analogii do twardej pornografii - żurnalistyką w stylu hard-core. Inne epitety z repertuaru stron XXX, które można byłoby przywołać w opisie tego typu politycznych tele-widowisk tête-à-tête, to angielskie przymiotniki w internetowych kategoriach bardzo  konkretnych witryn: Brutal Rough Violent Porn Videos. W przypadku profesora Glińskiego polegało to na wciągnięciu go siłą w telewizyjny odpowiednik naturalistycznego teatralnego widowiska:  "Śmierć i dziewczyna".             

Analogia narzucała mi się sama. Śledziłem tę hardcorową rozmowę i coraz mocniej kołatała mi w głowie myśl, że dziewczyna przeprowadzająca ten wywiad, ma na celu sprowadzenie na ministra politycznej śmierci. To było jak "życie owadów" na żywo, z niezwykle pobudzoną modliszką zwyczajną  (Mantis religiosa), która próbuje na koniec wiadomej sek(s)wencji dokonać na samcu aktu kanibalizmu. Nic na to nie poradzę, że wychowany w naszych dalekich od pruderii czasach, mam takie, a nie inne skojarzenia, kiedy oglądam telewizję publiczną. Panie Przewodniczący Ryszardzie Petru i Ty, Panie Dyrektorze  Krzysztofie Mieszkowski, to także wasza wina! Tak rozerotyzowaliście publiczną przestrzeń, że i u mnie dojrzałego faceta hormony buzują jak u pryszczatego chłopca!          

Mam się za to wstydzić? Zostawiam mój wstyd w garderobie własnej duszy i kontynuuję odważnie ten mój porno-wywód. Zastanawiam się, jednak, jak o takich sprawach ma pisać dziennikarz, wprawdzie nie żaden świętoszek, ale będący - jak ja- piewcą konserwatywnych wartości w życiu publicznym. Zdaję sobie sprawę, że z moim poczuciem estetyki, nie mówiąc już o poglądach na temat moralności publicznej, będę natychmiast przyporządkowany przez wojujących liberałów do zbioru, który oni "pieszczotliwie" zwą "katotalibanem". A jeśli jeszcze napiszę, że wcale nie śmieszą mnie inicjatywy w rodzaju "Krucjaty Różańcowej" jestem już "stracony". Zostanę natychmiast wepchnięty w tłum napierający na wejście teatru w celu zablokowania inscenizacji nasyconej "ostrym seksem".  

Intencje mojego felietonu są jednak inne. Chciałbym wam zwrócić uwagę na podstawową manipulację, której jesteśmy poddawani, czy tego chcemy, czy nie. Opisał ją amerykański profesor E. Michael Jones w grubym tomie zatytułowanym "Libido dominandi. Seks jako narzędzie kontroli społecznej". Autor bardzo przekonywająco dowodzi, że "rewolucja seksualna", której początek wywodzi z Oświecenia i Rewolucji Francuskiej, to tylko etap w inżynierii społecznej. Ponieważ jednym z nieuchronnych następstw seksualnego "wyzwolenia" jest społeczny chaos, nieomal od samego początku owego wyzwalania konieczne stało się wprowadzenie odpowiedniej kontroli. To stała dialektyka rewolucji - rozbić przy pomocy Erosa tradycyjne więzi, po to, aby narzucić nam nowe okowy. 

Eugene Michael Jones pisze we wstępie swej książki: "wolność" seksualna jest w istocie formą kontroli nad społeczeństwem. W istocie zjawisko, o którym tutaj mówimy, ma u swych podstaw gnostyczny system dwóch prawd. Po pierwsze, prawdy egzoterycznej, propagowanej przez władzę poprzez reklamę, edukację seksualną, hollywoodzkie filmy oraz system uniwersytecki - inaczej mówiąc, prawdy odnoszącej się do powszechnej konsumpcji, prawdy, wedle której wyzwolenie seksualne jest tożsame z wolnością. Po drugie, prawdy ezoterycznej, mówiącej o sposobach oraz metodach, jakie stosuje władza, czyli ludzie czerpiący korzyści z "wolności". Głosi ona coś dokładnie odwrotnego od pierwszej, a mianowicie, że wyzwolenie seksualne jest rodzajem sprawowania kontroli, sposobem na utrzymanie się rządzących u władzy dzięki wykorzystywaniu namiętności i fascynacji naiwnych ludzi, którzy utożsamiają się z tymi uczuciami, jak gdyby rzeczywiście były ich własnymi, oraz identyfikują się z władzą, rzekomo umożliwiającą ich zaspokajanie. Po uświadomieniu sobie tego faktu niekoniecznie od razu poczujemy się wolni od tej manipulacji. Te współczesne techniki dominują w naszym codziennym życiu dzięki środkom masowego... posłuchu. A jednak ta świadomość pozwala inaczej spojrzeć na migające erotyczne obrazki i pornograficzną kryptoreklamę. Na koniec tego felietonu chciałbym Was zachęcić do posłuchania dwóch moich wywiadów z pisarzami: Michałem Witkowskim - autorem skandalizujących powieści "Lubiewo" oraz najnowszej "Fynf und cfancyś"- a także nieżyjącym już prozaikiem Marianem Pankowskim, twórcą homo-romansu pt. "Rudolf". Te wybitne dzieła zaliczane są do nurtu literatury homoseksualnej. Pierwszy wywiad pochodzi sprzed paru tygodni, drugi sprzed paru lat. Oceńcie sami, jak dziennikarz łączony z prawicą radzi sobie z tematyką kojarzoną przeważnie z nurtem liberalnym. A może te rozmowy należą do nowego światopoglądu: konserwatywno-libertyńskiego? Kpiną reaguję na każde kuplerstwo.