Witam po dłuższej przerwie spowodowanej kompletną dezorganizacją życia, spowodowaną pojawieniem się na świecie Nowego Obywatela. Nowy Obywatel, czyli Franek zasnął właśnie na chwilę pozwalając mi na krótki kontakt z komputerem.

Nie przypuszczałam nawet, że urodzenie dziecka w stolicy sporego i cywilizowanego kraju będzie takim kłopotem. I to wcale nie ze względu na brak anestezjologów, którzy mogliby wykonać tak zwane znieczulenie zewnątrzoponowe. O nie. Trudność polegała na braku miejsc na porodówce.

7 listopad 2007. 23.30 - I co tu z Panią zrobić? - to pytanie pada z ust położnej na Izbie Przyjęć Szpitala Orłowskiego w Warszawie. - A nie wiem... - to już moja odpowiedź nie pozbawiona odcienia satysfakcji z powodu wprowadzenia wszechwiedzącej położnej w stan niepewności.

- Ma Pani skurcze, może niezbyt mocne ale regularne, jest już po terminie, w normalnych warunkach powinniśmy zatrzymać Panią w szpitalu.

- A cóż oznaczają warunki nienormalne ? - próbuję dociekać.

- Nie mamy ani jednego miejsca na porodówce, jedyne co jestem Pani w stanie zaproponować to "wózeczek" na sali ogólnej.

Słowo "wózeczek" wywołuje u mnie taką panikę, że nawet nie próbuję dociekać co to jest. A gdzie marzenia o przeżyciu porodu rodzinnego w eleganckiej sali przy nastrojowej muzyce, który należy się każdej kobiecie i nie tylko kobiecie? Coś mi podpowiada, że ów "wózeczek" takich atrakcji nie gwarantuje.

- Ale mam pomysł - twarz położnej rozjaśnia się - Pani podpisze, że się nie zgadza na hospitalizację, pojedzie do domu i wróci tutaj jutro.

Perspektywa "wózeczka" na ogólnej sali jest tak przerażająca, że godzę się. Jedziemy do domu. Zgodnie z umową wracamy rano i cóż zastajemy. Zastajemy kartkę na drzwiach informującą, że przez następne cztery dni szpital wstrzymuje wszelkie przyjęcia do porodów bo nie ma odpowiedniego sprzętu, żeby zapewnić należytą opiekę noworodkom. Jedyne co udaje mi się wyprosić to badanie KTG (czyli zapis pokazujący przede wszystkim pracę serca malucha). Podczas tego badania z wielkim zdziwieniem zauważam, że położne szykują do przyjęcia dwie kobiety.

- To szpital przyjmuje czy nie? - próbuję się dowiedzieć.

- Już same nie wiemy. Co chwilę dzwoni jakiś profesor z domu i komunikuję, ze za chwilę pojawi się Pani X, którą bezdyskusyjnie należy przyjąć. Gdy my pytamy gdzie - Pan Profesor odpowiada, że na oddziale już jest załatwione.

Niestety nie znam żadnego profesora, więc po badaniu i krótkiej poradzie: Niech Pani szybko znajdzie sobie jakiś szpital, bo do poniedziałku (czyli dnia zakończenia blokady przyjęć) Pani nie wytrzyma. Albo niech Pani zaciska nogi. (te ostatnie słowa okraszone są rubasznym śmiechem).

Dzwonię do mojej Pani Doktor z prośbą o poradę co mam robić. Dostaję adres szpitala, ale za chwilę Pani Doktor dzwoni i oznajmia, ze nie ma dla mnie dobrych wiadomości, bo w Warszawie przyjmuje tylko jeden szpital i to cieszący się nienajlepszą reputacją. Pacjentki odsyłane są albo do Pruszkowa albo do Wołomina. I rzeczywiście w szpitalu na Karowej, do którego pojechaliśmy w nadziei na szczęśliwe zakończenie tej historii, jesteśmy świadkami takiej oto sceny: do izby przyjęć wpada załoga karetki pogotowia by zabrać rodzącą kobietę do placówki oddalonej o jakieś 40 kilometrów. (poród był już dość zaawansowany).

Na szczęście nasz Franek wyczuwając chyba kłopoty postanowił odłożyć swoje przyjście na świat na termin bliżej nieokreślony. Skurcze zniknęły.

Kolejne dwa dni to poszukiwanie szpitala. W końcu dzwoni moja mama, którą olśniła myśl, że przecież mamy w Warszawie bliskiego znajomego ginekologa położnika. W desperacji dzwonimy do Niego z prośbą o poradę. Każe przyjechać. Hurra znalazło się miejsce. Na szczęście, bo za kilka godzin od momentu przyjęcia na oddział Patologii Ciąży na świecie pojawił się Franek. Od pierwszego skurczu do narodzin minęło zaledwie 30 minut.

- Ma Pani szczęście. Gdyby nie to, ze Pani tu była, urodziłaby Pani na ulicy - słyszę od położnej.