"Premier ma nadzieję, że nastąpi znacząca poprawa funkcjonowania prokuratury. (…) Donald Tusk wziął pod uwagę fakt, że dopiero dwa lata temu prokuratura stała się w pełni niezależna". Te cytaty z uzasadnienia decyzji o przyjęciu sprawozdania Andrzeja Seremeta brzmią trochę jak wotum nieufności, a nie wotum zaufania. Dlaczego w takim razie szef rządu ocalił głowę prokuratora generalnego?

Choć w kancelarii premiera wielokrotnie rozważano operację odwołania Seremeta, to zawsze kończyło się takimi samymi wnioskami: nieprzyjęcie sprawozdania rozpęta polityczną awanturę, prokurator generalny stanie się kozłem ofiarnym, a szef rządu będzie zmagał się z zarzutami zamiatania trudnych spraw pod dywan.

Gdyby jeszcze na końcu tej awantury pewne było uzbieranie w Sejmie ponad 300 głosów za odwołaniem Seremeta, to można by tę grę podjąć, ale sejmowa arytmetyka podpowiada, że taka operacja byłaby - delikatnie mówiąc - bardzo trudna. Podsumowując: za dużo strat, za mało korzyści.

I jeszcze zarzut, że choć to Platforma rozdzieliła funkcję prokuratora generalnego i ministra sprawiedliwości, to, gdy tylko niezależny prokurator przestał podobać się premierowi, szef rządu postanowił go odwołać, dokonując zamachu na ową niezależność. Trudno byłoby to wytłumaczyć.

Ostatecznie zostało więc... pogrożenie palcem.