Jest nas dwanaście osób, tak jak dwanaście apostołów – opisała w swoim dzienniku niemal 21-letnia Anna Bury, która w styczniu 1945 roku pieszo przeszła kilkaset kilometrów, wracając do domu z niemieckiego obozu pracy. 18 stycznia Niemcy kazali jej opuścić Wierzchy (dziś pow. poddębicki) i udać się do rodzinnego Zelgniewa (dziś pow. pilski). Miała ze sobą ołówek oraz malutki, kilkunastokartkowy notesik, który przez kolejne lata będzie skrzętnie ukrywała. Towarzyszyło jej jedenastu kompanów z obozu. Wszystkich do domu prowadziła nadzieja. Ona to, co złe zabrała dla siebie – mówi 80 lat później jej córka Zofia, która dzienniczek swojej mamy niczym prawdziwą relikwię ma cały czas w rodzinnym domu.
Takich historii może być całe mnóstwo, ale tylko nieliczne mają okazję być opisane, przekazane dalej światu - mówi mi Dorota Malińska-Janaś, dyrektorka Szkoły Podstawowej im. Straży Granicznej II Rzeczpospolitej w wielkopolskim Śmiłowie. Poznaliśmy się przy okazji prac nad materiałem, który opowiadał o bohaterach Zelgniewa – mężczyznach, biorących udział w pierwszych walkach 1939 roku.
Wówczas otrzymałem od niej książkę opisującą tamte wydarzenia. Końcowe strony zawierają w sobie historię Anny Bury, kobiety, a może właściwie dziewczyny, której wojna nie oszczędzała, a która mimo wielu problemów nie straciła nadziei.
Anna Bury urodziła się w 1924 roku. Mieszkała w Zelgniewie, małej wiosce w północnej Wielkopolsce. Jej ojciec, Andrzej, był stróżem wiejskim. Został aresztowany i wywieziony do obozu w Sachsenhausen, z którego już nie wrócił. Anna mieszkała w Zelgniewie z mamą i trzema braćmi. Była najstarsza z całego rodzeństwa. 12 sierpnia 1944 roku o godzinie 4:30 rano, 20-letnia wówczas dziewczyna została gwałtownie obudzona. Niemcy zmusili ją opuścić w pośpiechu swój dom. Wkraczająca w dorosłość 20-latka znalazła się w kolejnej grupie osób wywożonych do obozów pracy.
O historii Anny Bury rozmawiam znów z Dorotą Malińską-Janaś, która kontaktuje mnie z Zofią Lipiecką, córką Anny Bury. Pani Zosia to dziś blisko 80-letnia kobieta. Mieszka w domu swoich rodziców zbudowanym po wojnie w Zelgniewie. Kiedy pytam o to, jak mama wspominała wojnę i pobyt w obozie, słyszę, że Anna Bury nie opowiadała zbyt wiele o tamtych wydarzeniach.
Mama chowała to wszystko w sobie. Przez pewien czas nie wiedziałam w ogóle, przez co ona przeszła - mówi mi Zofia Lipiecka. Wie pan, miała ten swój dzienniczek z powrotu. Ona go chowała, nie pokazywała nikomu. Może trochę się bała tego, że ktoś go odnajdzie. Później dopiero mi go wręczyła i powiedziała, żebym ja go przechowała. Czy chciała zachować tę historię dla potomnych? Nie wiem - mówi ze łzami w oczach.
Anna Bury najpierw trafiła do Brzeźna w okolicach wielkopolskiego Czarnkowa. Dwa miesiące później była już w Wierzchach (wówczas pow. sieradzki, dziś pow. poddębicki). Tam spędza kolejne trzy miesiące. 18 stycznia 1945 roku opuszczający centralną Polskę żołnierze niemieccy wydają nakaz - "wymarsz każdy w stronę z kąt jest" (pis. oryg.) - opisuje w swoim dzienniku Anna Bury. Wtedy to zaczyna się jej wędrówka oraz historia dziennika z powrotu do domu.
Oni tam trafili do obozu pracy - mówi Zofia Lipiecka. Musieli kopać rowy, okopy. Pracowali całe dnie. Mama mówiła tylko, że rano była pobudka, praca do późnego wieczora i powrót. Jeszcze tylko buty suszyli, bo to zima była i żeby nie mieli mokrych na następny dzień. Ciężko im tam było - mówi wzruszona kobieta.
Pierwszy zapis w dzienniczku Anny Bury nie ma daty. Wydaje się, że został on sporządzony tuż przed wymarszem z Wierzchów lub krótko po nim. Kobieta opisała swój przyjazd do obozu oraz nakaz powrotu. Zapiski są przejmujące, chwilami chaotyczne i urwane. Słowa te spisała niemal 21-letnia dziewczyna, która skończyła wiejską szkołę. Pisała jak umiała, choć przyznać trzeba, że momentami styl wydaje się być prawie poetycki.
Redakcja RMF FM i RMF24.pl nie wprowadziła zmian oraz korekt, pozostawiając oryginalny zapis notatek Anny Bury. Notatki specjalnie dla nas czyta córka Anny Bury, Zofia Lipiecka.
Pani Zofia Lipiecka mówi mi, że mama nie wspominała, kto z nią wędrował do domu. Ona to, co złe trzymała w tym wszystkim dla siebie, nie dzieliła się - mówi. Późniejsze zapiski naprowadzają moją rozmówczynię na kilku sąsiadów, którzy już nie żyją lub ich rodziny rozsiane po innych miejscowościach.
Pytam zatem, jak to się stało, że ten dzienniczek w ogóle przetrwał. Ja miałam może piętnaście lat, kiedy mama powiedziała mi o tym wszystkim. Wcześniej znalazłam ten dzienniczek gdzieś schowany. On był ukryty. Byłam dzieckiem, bawiłam się z rodzeństwem. Znaleźliśmy go i podobało nam się to, że z niego szło tak fajnie wyrwać czyste kartki. Jednak zauważyliśmy, że tam są jakieś notatki, coś jest napisane i zostawiliśmy to. Więcej go nie ruszaliśmy - wspomina pani Zofia.
Zapiski z pierwszych dni wędrówki Anny Bury skupiają się na miejscowościach zlokalizowanych w okolicach Sieradza, Uniejowa oraz zbiornika wodnego Jeziorsko. Dalej grupa wracających do domu zmierza w kierunku Konina. Po drodze jednak czeka ich jeszcze kilka miejscowości.
Dorota Malińska-Janaś i Zofia Lipiecka tłumaczą mi, że grupa nie przeszła w tym miejscu Warty. Przekroczenie rzeki musiało nastąpić później, a tu pojawił się błąd wynikający z niewiedzy młodej dziewczyny. Patrząc na mapę można wywnioskować, że Anna Bury przeszła przez zamarznięte jezioro Jeziorsko i dalej dotarła do miejscowości Maszew.
Pytam o sformułowanie "nasz kochany Tatuś", które pojawia się na tej stronie. W kolejnych zapiskach "mamusia". Córka Anny Bury domyśla się tylko, że mogło chodzić o ludzi, którzy sprawowali opiekę nad całą grupą. Może nazywali tak najstarszych w grupie, którzy po prostu troszczyli się o nich, dbali, żeby wszystko odbywało się bezpiecznie - mówi zamyślona Zofia Lipiecka i dalej ze łzami w oczach czyta zapiski swojej mamy.
Wspomnienie wsi Jeziorsko potwierdza wcześniejsze domysły, że to właśnie zbiornik o tej samej nazwie musiała przejść grupa po zamarzniętej tafli. To, co rzuca się w oczy w tych zapiskach, to niezwykła poetyckość i próba zawarcia w nich drobnych, pozytywnych elementów.
Mama była bardzo mądra - mówi moja rozmówczyni. Prosta dziewczyna ze wsi. Skończyła szkołę, umiała co umiała, ale była bardzo mądra. Starała się już po wojnie dużo pisać, czytać. Uwielbiała czytać gazety, pisała listy, pocztówki - słyszę w Zelgniewie.
Ona wcale nie narzekała - mówi nagle Dorota Malińska-Janaś, dyrektorka szkoły podstawowej w Śmiłowie, która skontaktowała mnie z rodzina Anny Bury. Jak mówi córka naszej bohaterki, pani Zofia jej mama właśnie taka była. Starała się szukać zawsze czegoś pozytywnego. Nawet ta pyszna słoma jest tu jakaś taka niezwykła - mówi z ogromnym wzruszeniem. Kiedy pytam, czy kobieta potrzebuje przerwy, chce odpocząć, mówi, że wszystko w porządku. Wyciera łzy, chowa chusteczkę. Idę z mamą - i dalej czyta kolejny wpis z dzienniczka.
W tym miejscu widzę, że pani Zofia jest szczególnie wzruszona. To na wspomnienie mamy o jej najmłodszym bracie. Oni się wszyscy bardzo kochali - mówi. To ta miłość i tęsknota ją chyba trzymała przy nadziei, że wróci - tłumaczy zapłakana. Wyjaśniam, że zostały nam jeszcze tylko trzy dni, ale jeśli chce przerwę, to możemy ją zrobić. Kobieta bierze oddech. Mówi mi, że przez te wszystkie lata może tylko raz przeczytała wszystkie wpisy od deski do deski naraz. Jest to dla niej trudne, ale chce iść w tę podróż dalej ze swoją mamą.
Prawdopodobnie w tym wpisie chodziło o miejscowość Kłecko (dziś pow. gnieźnieński). Sugeruje to wcześniejszy wpis mówiący o wymarszu w kierunku Gniezna.
Kolejny raz Anna Bury wtrąca w swoje zapiski określenie rodzica na jednego z jej towarzyszy. Tym razem to "mamusia". Pokonanie kolejnych kilometrów na "powózce" wyjaśnia, dlaczego kobieta pokonała tak długą drogę w tak krótkim czasie. Śledzenie trasy na mapie ilustruje, że w ostatnich dniach wędrówki udało jej się przebyć znacznie dłuższe odcinki, niż zaraz po wyjściu z Wierzchów.
Podaję Pani Zofii ostatnią kartkę z zapiskami jej mamy. To wydrukowany kilka godzin wcześniej powiększoną czcionką tekst, ponieważ kobieta ma problem z czytaniem małych liter, zwłaszcza takich jak te zapisane w dzienniku jej mamy - ołówkiem i odręcznym pismem. Ręce trochę jej się trzęsą, ale z uśmiechem mówi "ostatni".
Ostatnie słowa Zofia Lipiecka czyta powstrzymując łzy. Nie może wytrzymać, przerywa, wybucha płaczem i kończy. Potrzebuje chwili, by dojść do siebie. Dla niej była to tak samo trudna podróż jak dla jej mamy.
Po chwili pytam o kilka niuansów z ostatniego dnia wędrówki. Skąd mieli chorągiew? Nie mam pojęcia - słyszę. Może ktoś im dał wcześniej, skądś ją musieli mieć. Wychodzili w dwunastu, po drodze się rozeszli. Wrócili, ale ich nie poznali. Babcia moja córki nie poznała - mówi ze łzami Pani Zofia. O szarku widzi pan to znaczy, że już takim popołudniem, już szarówka za oknem. Ona cały czas wierzyła i miała nadzieję. Udało jej się - mówi moja rozmówczyni, wpatrując się w zdjęcie swojej mamy.
A jak wyglądało jej życie po wojnie? - pytam po chwili. Nie miała lekko - odpowiada szybko córka Anny Bury. Mama wyszła za mąż za Stanisława Kusza. On był dziesięć lat starszy od niej, wcześniej się już znali przed wojną. Mieli na początku jakiś mały dom, ale to bieda była straszna. Później im się udało odkupić gospodarstwo ze spalonym domem. Wybudowali na jego fundamentach własny. Do dziś pamiętam, mała byłam, jaka mama siedziała i szykowała materiały, kamienie obrabiała na budowę - mówi ze łzami pani Zofia. Wprowadziliśmy się tam w 1957 roku - dodaje.
Anna Bury (po ślubie Kusz) bardzo troszczyła się o swoje dzieci. Dbała, by żyły ze sobą w zgodzie, zależało jej na ich zdrowiu. Codziennie ustawialiśmy się w kolejce po śniadaniu, a mama wyciągała z szafki butelkę tranu i dawał nam po łyżce. Okropne! - mówi już ze śmiechem córka naszej bohaterki.
Pamiętam też, że zimą czuwała, byśmy na autobus do szkoły zdążyli. To było tak, że budziła nas, mleko już ciepłe było. Zjedliśmy i szliśmy na autobus, a ona czy śnieg, czy nie to sprawdzała, czy autobus jedzie - mówi wyraźnie już rozradowana Zofia Lipiecka.
Małżeństwo Kuszów doczekało się srebrnych i złotych godów. Ich dzieci i wnuki do dziś mieszkają w Zelgniewie. Stanisław i Anna zmarli kolejno w 2002 i 2003 roku. Spoczywają we wspólnej mogile na cmentarzu parafialnym w Śmiłowie.
Historia Anny Bury prawdopodobnie zostałaby zapomniana, gdyby nie dwójka zapalonych miłośników historii. Dorota Malińska-Janaś i Krzysztof Knych (policjant z Bydgoszczy), pisząc książkę o pogranicznikach z Zelgniewa, natrafili na te zapiski przez przypadek.
To niesamowite, bo ja pamiętam panią Anię jako naszą mieszkankę. Widziałyśmy się we wsi, w kościele, nie wiedziałam, co przeżyła - mówi Dorota Malińska-Janaś w rozmowie z RMF FM.
Co dalej z zapiskami Anny Bury? Jeszcze do końca nie wiem. Przekażę dalej córce. Może ona coś też z tym zrobi. Potomni powinni wiedzieć, co przeżyli ludzie w tamtym czasie. No i jest też pan. W końcu coś do radia też powiedziałam! - mówi z uśmiechem na twarzy i łzami w oczach Zofia Lipiecka.
Anna Bury była krótko po swoich piętnastych urodzinach, gdy wybuchła II wojna światowa. Mając 20 lat została wywieziona na roboty do nieznanego nam obozu. Po wyjściu z obozu 18 stycznia wracała przez blisko dwa tygodnie do domu. Pieszo i "na podwózkach" pokonała ponad 400 kilometrów (na podstawie dzisiejszych map i tras).
RMF FM zwraca się z prośbą o kontakt i pomoc w ustaleniu losów pozostałych uczestników opisanych w tej historii. Jeśli macie Państwo informacje na ten temat lub znacie też historię, którą można uratować od zapomnienia prosimy o kontakt: fakty@rmf.fm oraz beniamin.kubiak-pilat@rmf.fm