Na Cmentarzu Wojskowym na warszawskich Powązkach pochowano ppor. Jacka Surówkę - jednego z dziewięciorga funkcjonariuszy BOR, którzy zginęli w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem.

Panie poruczniku "Płetwa", nie było dla ciebie sytuacji beznadziejnych, nie było człowieka, którego nie potrafiłbyś pocieszyć, zmusić do śmiechu - powiedział podczas ceremonii minister spraw wewnętrznych i administracji Jerzy Miller, zwracając się do zmarłego przydomkiem, jaki nadali mu koledzy.

Oddałeś swe życie dwóm celom - ojczyźnie i dzieciom, zwłaszcza tym, które potrzebują bardzo dużo troski. Nie szczędziłeś czasu i wysiłku, nawet zmieniłeś kierunek studiów, żeby jeszcze lepiej pomagać. Interesowało cię wszystko - i nurkowanie, i fotografika, i motoryzacja, ale przede wszystkim drugi człowiek - mówił minister.

Ks. Marek Wesołowski podkreślał w homilii, że BOR jest jak jedna rodzina. Tam wszyscy są braćmi. Jeden o drugim wszystko wie, a kiedy przychodzi potrzeba, nikt nie pyta, tylko każdy zastanawia się, jak pomóc - powiedział. Dodał, że na korytarzu siedziby BOR funkcjonariusze postawili skarbonkę, do której wrzucają swoje oszczędności jako wyraz łączności z tymi, którzy w tym momencie tej pomocy potrzebują.

Głos nad grobem ppor. Surówki zabrała jego żona Krystyna. Wspominała męża jako człowieka o wielkiej sile charakteru i sercu oraz z niebywałym poczuciem humoru. Uśmiechnięty przystojniak, który zawsze z każdym umiał porozmawiać, znaleźć wspólny język. Zawsze, nawet gdy los nas bardzo doświadczał, umiał powiedzieć coś takiego, że się szczerze śmiałam - mówiła.

Funkcjonariuszom i funkcjonariuszkom BOR podziękowała za to, że jej mąż zawsze był wśród nich bezpieczny. Pomimo tego, co się stało wiem, że był bezpieczny. Mówił mi: "ja nie jestem singlem, ja pracuje w zespole" i tak zostało do końca. Odszedł ramię w ramię z kolegami i teraz też stoicie ramię w ramię z nim i ze mną.