W powietrzu unosi się zapach zmian w rządzie. Z silną nutą zmiany samej premier. Partyjni towarzysze Beaty Szydło zaczynają snuć wokół niej woń przypominającą tę, która towarzyszyła w ostatnich tygodniach premierostwu Kazimierza Marcinkiewicza. I, co dla niej gorsza, swoje trzy grosze do budowania tej atmosfery dorzuca, także publicznie, sam Jarosław Kaczyński.
Mam delikatne, acz rosnące, poczucie deja vu. Kiedy premierem był Kazimierz Marcinkiewicz, w pierwszych miesiącach rządzenia, jego partyjni koledzy byli także zachwyceni. I z entuzjazmem opisywali jego cnoty, medialne wyczucie i umiejętne poruszanie się w trójkącie premier-prezes-prezydent. A potem, z każdym tygodniem, coraz częściej słyszałem, że prezes jest niezadowolony, że uważa, że premier ma za dużo samodzielności, że mu się "wymyka" i że słodkie owoce władzy konsumuje sam, a gorzkie musi przeżuwać partia. Poczucie deja vu jest o tyle delikatne, że tym razem obok słodkich owoców w postaci 500+, szefowa rządu bierze na siebie i ciężary - jak niedrukowanie werdyktów Trybunału Konstytucyjnego, a w dodatku premier ma za sobą - w odróżnieniu od sytuacji przed 10 laty- wsparcie prezydenta, ale i tak w obozie PiS rośnie przekonanie, że szefowa rządu może, i to w całkiem nieodległym czasie, pożegnać się ze stanowiskiem. I zostać zastąpiona przez kogoś, kto "twardą ręką" będzie potrafił "przełamać resortowe kłopoty".
Po wywiadzie dla "wSieci", w którym padły słynne słowa o twardej ręce i kłopotach, poczucie tego, że pozycja Beaty Szydło daleka jest od takiej, którą nazwać by można niepodważalną czy niezagrożoną mocno wzrosło. Zwłaszcza, że i w czasie wewnątrzpartyjnych narad, prezes pozwala sobie na cierpkie słowa pod adresem Szydło. Spekulacje, kto miałby się tą twardą ręką wykazać i ją zastąpić, przybierają więc na sile. Wśród kandydatów do objęcia schedy po pani premier najczęściej wymienia się dwa nazwiska, dwóch wicepremierów w jej rządzie - Piotra Glińskiego i Mateusza Morawieckiego. Zaletą obu - z punktu widzenia prezesa - jest brak partyjnego zaplecza, a zatem możliwości obrośnięcia w piórka i wykonania wolty czy frondy. Te pierwszy jest i bliższy charakterologicznie i mentalnie prezesowi i zagwarantowałby mu, jeszcze większy niż dotąd, wpływ na działania rządu. Ten drugi bardzo szybko poszerza pola swych wpływów. Jest dziś, jak twierdzą znawcy duszy prezesa, jednym z jego najważniejszych partnerów do długich rozmów, okraszanych historycznymi i literackimi analogiami i, być może, kandydatem na następcę nie tylko szefowej rządu, ale i - w bardziej odległej przyszłości - samego Jarosława Kaczyńskiego.
Ale oprócz tych dwóch jest jeszcze kandydat trzeci. I on najsilniej podsuwa skojarzenia z casusem Marcinkiewicza. Bo wielu z tych, którzy odwiedzają prezesa w jego gabinecie na Nowogrodzkiej, jest święcie przekonanych, że Jarosława Kaczyńskiego wciąż kusi myśl o przeprowadzce w Aleje Ujazdowskie. Że co prawda nie jest to kuszenie przesadnie silne, bo i sam prezes uważa, że powinien raczej obmyślać strategię i być patronem układu politycznego, stojącym nieco ponad nim, niż jednym z jego kluczowych, acz zapracowanych trybów, ale też myśl o tym, by wziąć w ręce pełnię władzy i przestać działać przez pośredników, nie jest mu bardzo wstrętna. Rozwiązałoby to mnóstwo różnych problemów, napięć, nieporozumień, a poza wszystkim innym, byłoby stosunkowo proste do przeprowadzenia i wytłumaczenia, także prezydentowi, który o ile w przypadku Morawieckiego czy Glińskiego mógłby protestować i zgłaszać wątpliwości, o tyle zamianę Kaczyński za Szydło musiałby przyjąć do wiadomości i uznać za - mimo wszystko - naturalną kolej rzeczy.