Oburzenie zachowaniem Stefana Niesiołowskiego, który zaatakował kamerę Ewy Stankiewicz, jest oczywiście szczere, podobnie jak szczere było jego "won stąd!". Oburzając się, jednak nie zapominajmy, że to ledwo fragment szerokiego tła, na jakim działa nasza "elita polityczna". I nie jest to tło nadmiernie kulturalne.

Gdyby nie iskrzące się od chamskich pokrzykiwań obrady Sejmu, których świadkiem może być każdy widz, zachowanie Stefana Niesiołowskiego byłoby wybrykiem, zasługującym na ostentacyjne potępienie.

Gdyby nie obraz szarżującego na kamery i wyrywającego z nich kable Ludwika Dorna, absolutnie przy tym, jak powszechnie wiadomo, trzeźwego - byłoby nowością.

Gdyby nie wycięcie z internetowego profilu kancelarii premiera kilku tysięcy komentarzy, sprzeciwiających się podpisaniu ACTA pod kłamliwym pretekstem, że były wulgarne lub stanowiły spam - stanowiłoby może jakiś znak czasu.

Gdyby nie połajanki i dopytywanie dziennikarzy przez Jarosława Kaczyńskiego, czy są z polskiej czy niemieckiej redakcji - miałoby znaczenie z uwagi na rangę postaci.

Gdyby nie bezceremonialne "sio!" skierowane do dziennikarzy przez Waldemara Pawlaka - byłoby przypadkiem rzeczywiście zapowiadającym zwrot w podejściu klasy politycznej do dziennikarzy.

Dziennikarzy, którzy niejednokrotnie usłyszeli już mniej lub bardziej otwarcie, że są kłamcami, szpiclami, nie-Polakami. Wielokrotnie zamknięto im drzwi przed nosem, uderzono w rękę z mikrofonem, zakryto obiektyw, zaatakowano nie tylko słownie. W skrajnym przypadku spalono wóz transmisyjny.

Zachowanie Niesiołowskiego oczywiście mi się nie podoba. Podobnie nie podobają mi się jednak także inne opisane powyżej zachowania uczestników wydarzeń politycznych. I niestety widzę między nimi podobieństwa, prowadzące do ponurych wniosków. Ale nie są to wnioski dotyczące traktowania nieszczęsnych dziennikarzy. Taka praca, że czasem się obrywa, nie warto się nad sobą roztkliwiać.

Ponure wnioski dotyczą tych, od których się obrywa. Ze wszystkich stron.