Mało co budzi we mnie, patrzącemu zazwyczaj na polską rzeczywistość z pogodą, sympatią i wyrozumiałością, takie zażenowanie, jak owczy pęd pchający polityków, celebrytów, ekssportowców ku europarlamentowi. Mieszanka kompletnego braku kompetencji połączona z pazernością na brukselskie apanaże jest żenującym przykładem tego jak nie powinno uprawiać się polityki.

"Konrad, powiem ci szczerze, mam bardzo silną motywację startu w eurowyborach. A nawet dwie. Kasa i język. Po latach biedowania w polityce chciałbym się wreszcie trochę odkuć. A przy okazji - nauczyć perfekcyjnie angielskiego" - tę rozmowę z jednym z kandydatów na reprezentanta naszego wielkiego i dumnego narodu w Brukseli i Strasburgu pamiętam do dziś. Pamiętam wcale nie dlatego, że dziwiło mnie to co mówił. Bo to było, hm..., dość oczywiste. Był to jednak niezwykle rzadki przykład nieowijania bawełnę prawdziwych intencji startu w euro-wyścigu.

Posada europosła to najbardziej atrakcyjny, acz nieco mroczny przedmiot pożądania polskiej polityki. Przedmiot jest mroczny - bo mało kto tak uczciwie i szczerze jak mój rozmówca ujawnia, skąd biorą się jego wielkie europarlamentarne ambicje. I że sowite pensje, dobre diety, atrakcyjne "boki" i perspektywy darmowego oglądania świata są istotnym - a dla wielu absolutnie kluczowym i jedynym aspektem, kuszącym nasze europarlamentarne pospolite ruszenie. A to jest tak intensywne i tak pospolite, że wielu decydentów partyjnych, ma nie lada kłopot z "parciem na Brukselę" i odsyłaniem chętnych do startu z kwitkiem.

Póki motywacja "kasa, Misiu, kasa" jest tylko wielce urokliwym dodatkiem do jako-takich kompetencji, ambicji i umiejętności językowych - pół biedy. Gdy chęci startu nie ukrywają nawet mało popularni byli ministrowie, posłowie, którzy chcą zdobyć euro-doświadczenie czy szerzej nieznani naukowcy, którzy w Brukseli na pewno jakoś zdołaliby się odnaleźć - nie widzę problemu. Ale gdy na listach pojawiają się pływaczki, piłkarze, szczypiorniści, gwiazdy Tańca z Gwiazdami i Playboya to wygląda naprawdę żałośnie.

Partie umieszczając takie postaci na listach wystawiają sobie samym fatalne świadectwo. Zdobycie tych paruset czy paru tysięcy dodatkowych głosów nie jest warte ziszczenia się groźby, że ci nie mający pojęcia o działaniu Unii Europejskiej kandydaci trafią jednak do Brukseli. Nie wiem czy kandydaci wiedzący o europarlamencie tylko tyle, że istnieje i partie, które ich wystawiają - naprawdę nie rozumieją, że narażają się na śmieszność i sromotę. Pewnie, że perspektywa kilkudziesięciotysięcznych zarobków, przez następnych pięć lat, jest atrakcyjna i że może otumaniać, ale na miejscu i samych kandydatów i forsujących ich ugrupowań, próbowałbym wyobrazić sobie, jak będzie wyglądał ich pierwszy i wszystkie kolejne dni w Brukseli. Co będą tam robić? Jakimi problemami się zajmować? Jakie dyrektywy forsować? A w jakich komisjach zasiadać? Czy będą w stanie pochylać się nad polityką energetyczną? Gazem łupkowym? Konkurencyjnością gospodarki? Polityka migracyjną? Boję się odpowiedzi na większość tych pytań. Dlatego wiem, na kogo w tych wyborach na pewno nie zagłosuję.