Nagrodzony na tegorocznym festiwalu w Gdyni za najlepszą reżyserię i scenariusz film "Intruz" wchodzi dziś do polskich kin. Polsko-szwedzki dramat w reżyserii debiutanta Magnusa von Horna i ze zdjęciami Łukasza Żala pokazywany był również na festiwalu w Cannes i na trwającym właśnie festiwalu w Londynie. "Intruz" opowiada inspirowaną prawdziwymi wydarzeniami historię, która rozgrywa się na szwedzkiej prowincji. 17-letni John pod wpływem ekstremalnych emocji dopuszcza się zbrodni. Po odbyciu kary wraca w rodzinne strony i podejmuje próbę rozpoczęcia nowego życia. Szybko jednak zostaje skonfrontowany z przeszłością, o której chciałby zapomnieć. Dziadka głównego bohatera gra Wiesław Komasa.

Katarzyna Sobiechowska-Szuchta, RMF FM: Pan, doświadczony, świetny aktor, zgodził się zagrać u debiutanta. Lubi pan pracować z debiutantami? Lubi pan tę ich energię, świeżość?

Wiesław Komasa: Coraz bardziej. Bardzo późno zacząłem współpracować z filmem.

Wiemy, pan działa głównie w teatrze, znamy pana role.

Długie lata obawiałem się kamery. I dopiero teraz, na starość, uczę się tej kamery - że ona może być przyjazna i może pokazywać wnętrze człowieka z mniejszą ekspresją.

Debiutanci mają w sobie coś fantastycznego, mają taką siłę desperacji, której niejednokrotnie brakuje - to jest zawsze rozpęd do rzetelnej, artystycznej pracy.

Chciałam zapytać o wrażenia po lekturze scenariusza. Jak to było w pana przypadku?

Przeczytałem scenariusz i pomyślałem o smutnym losie mojego bohatera. Ale też pomyślałem od razu, że ten smutny los wynika z jakiejś przedziwnej tajemnicy pokoleniowej tego stołu, czyli tej rodziny. I to było dla mnie bardzo interesujące. Interesująca była dla mnie też techniczna strona tej roli - że nie ma słów. Zagrać poza słowami. Czy ten człowiek siedzi w temacie, który się tu toczy? Czy jest to zupełnie poza nim? A jeśli poza nim, to z jakiego powodu? Czy tylko z powodu choroby? Czy może już nie ma siły, żeby unieść tę tragedię? Wydaje mi się, że z punktu aktorskiego to jest bardzo ciekawe zadanie.

Mamy tu też taką wyjątkową sytuację, że jest dwóch wnuków, syn i ojciec. Nie ma w tym świecie kobiety.

Nie ma kobiety. Co jest zastanawiające. Ale też pokazujące bardzo skrótowo i syntetycznie taką surowość wychowania, surowość narzucania prawa i surowość wykonywania, poddawania się. Tu wszystko jest ustalone. Ale nie mówi się o sednie sprawy.

Nie mówi się o sednie sprawy, są za to rytuały. Jedzenie, wspólne posiłki są według mnie najlepszym tego przykładem. Oni próbują wprowadzać zasady, ten rygor - prostego siedzenia, kładzenia serwetki...

Ale to mało znaczy, ten rygor. Te zasady, kto ma komu pierwszemu podać, nalać, zjeść... Ojciec tu rozkazuje, bo przejął surowe działanie dziadka - dziadka, który jest poza kontaktem.

Dopowiadając jeszcze, scena w szkole, w której chłopcy podają sobie rękę, ale problem nie zostaje rozwiązany...

To jest ta subtelność opowiadania reżysera i scenariusza, że widz wyczuwa te sprawy, które są między ludźmi, a które są nienazwane. I one giną w tym rytuale, który się tu wymyśliło dla potrzeby "przyklepania".

A na końcu jest takie lustro - właściwie ten główny bohater jest lustrem, w którym odbijają się ludzkie zachowania.

Tak to jest, że to jest wielokrotność powtarzania. I jak się człowiek nie zastanowi na tym, to dalej będzie powtarzał. Takie szekspirowskie, może powiem górnolotnie, "świat jest teatrem, aktorami ludzie". Zmieniają się odsłony i aktorzy się zmieniają, ale nienazwany problem pozostaje zawsze ten sam.



(edbie)