Trzy osoby zginęły, a 70 zostało rannych po wybuchu granatów w śródmieściu Bangkoku. Do eksplozji doszło m.in. na sklepieniu stacji metra i przed jednym z banków. Wbrew temu, co twierdzą opozycjoniści domagający się przedterminowych wyborów, wicepremier utrzymuje, że to nie wojsko strzelało do "czerwonych koszul".

Wicepremier Tajlandii Suthep Thaugsuban posłużył się argumentem, ze granatniki M79 będące na wyposażeniu armii mają zasięg zaledwie 400 metrów i ich pociski nie mogły dosięgnąć demonstrantów. Wbrew wcześniejszym zapowiedziom wojska, że dokona ataku na przeciwników rządu okupujących centrum finansowo-handlowe Bangkoku, Thaugsuban zapewniał: nie zamierzamy atakować antyrządowych demonstrantów, ponieważ są wśród nich kobiety i dzieci.

Żołnierze uzbrojeni w amerykańskie karabiny szturmowe M-16 już od wtorku otaczają city Bangkoku, okupowane od przeszło miesiąca przez "czerwone koszule" - kilkadziesiąt tysięcy przeciwników rządu.

Wieśniacy tajlandzcy i mieszkańcy ubogich dzielnic Bangkoku, którzy wtargnęli 14 marca do śródmieścia, wspierają Zjednoczony Front na rzecz Demokracji i przeciwko Dyktaturze. Domaga się on przedterminowych wyborów i ustąpienia rządu premiera Abhisita Vejjajivy. Początkowo było ich w śródmieściu Bangkoku około 100 tys.