Jeśli przepychanki pod tytułem „kto i gdzie rządowym samolotem może latać” będą się powtarzać, to kto wie, czy nie czekają nas renegocjacje czterostronnej umowy lotniczej zawartej jeszcze w grudniu 2004 roku.

Do jej podpisania doszło w złotych czasach, w których jeśli się kłócono to po cichu, a samoloty nie były aż tak bardzo mrocznym przedmiotem pożądania. Kancelarie prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, premiera Marka Belki i marszałków Józefa Oleksego i Longina Pastusiaka zawarły pakt, na mocy którego to szef Kancelarii Premiera został dysponentem floty powietrznej 36. Pułku Lotnictwa.

Flota ta, czyli cztery samoloty i kilkanaście śmigłowców formalnie rzecz biorąc jest częścią sił zbrojnych RP. Paradoks polega na tym, że zwierzchnikiem tych sił zbrojnych, a zatem i samolotów, jest prezydent. Ten sam, który samolotu ostatnio nie dostał. Kancelaria Lecha Kaczyńskiego póki co nie wpadła na pomysł, by się do tego zwierzchnictwa odwołać i np. wypowiedzieć porozumienie z grudnia 2004 roku. Jeśli jednak samolotowe przepychanki będą się powtarzać, to kto wie, czy nie czekają nas trudne i skomplikowane renegocjacje tej lotniczej umowy.