Gdyby to te głośne i gorące ulice Rangunu miały wybierać, kto ma rządzić Birmą - wybrałyby ją. Aung San Suu Kyi jest tu popularna niczym gwiazda popkultury. Jej portrety wiszą w sklepach, warsztatach czy księgarniach, koszulkę z jej podobizną można kupić od ulicznych sprzedawców, a każde jej pojawienie się budzi sensację i ściąga natychmiast tłumek osób, które chcą zrobić sobie z nią zdjęcie, chwilę porozmawiać czy choćby popatrzeć. Gdy w jednym z ranguńskich hoteli rozmawiałem z Lady - jak się tu o niej mówi - otaczał nas wianuszek jej ochroniarzy, hotelowych boyów i gości, którzy uważnie słuchali wywiadu i Suu Kyi porównującej drogi ku demokracji - polską z wciąż niepewną birmańską.

W pewnym sensie można by powiedzieć, że birmańska transformacja jest i będzie łatwiejsza, bo my nie mamy tych zewnętrznych uwarunkowań, które mieliście wy. Wojskowy rząd generała Jaruzelskiego współpracował ze Związkiem Radzieckim i musiał zwracać uwagę na to, jak on odnosi się do wydarzeń w Polsce. My nie mamy tego problemu, ale my mamy na przykład poważne spory etniczne, których z kolei nie mieliście wy - mówi w rozmowie ze mną Aung San Suu Kyi.

Generałowie, którzy przez lata twardą ręką rządzili Birmą, od kilkunastu miesięcy próbują łagodzić te konflikty, przełamać izolację swego kraju i sprowadzić inwestorów. W ramach dość nieśmiałych reform politycznych wypuścili Ang Suu Kyi z aresztu domowego, a z więzień kilkuset opozycjonistów. Pozwolili też na wprowadzenie do parlamentu kilkudziesięciu działaczy Ligi na rzecz Demokracji. Ale - jak dotąd - to rządzący wyznaczają tempo i zakres reform.

Fascynuje mnie to, że wasz ruch wyszedł z dołu, od ludzi, nie został narzucony z góry. U nas ten proces reform został w jakiś sposób narzucony przez rządzących i dlatego jest dużo bardziej wrażliwy, niepewny - bo nie wiemy dokładnie, jak go sobie władze dalej wyobrażają - podkreśla birmańska opozycjonistka.

Suu Kyi boi się, że ta wyobraźnia generałów może być mocno ograniczona. Birmańskie reformy w każdej chwili mogą zostać zatrzymane, a proces demokratyzacji - zniweczony. By do tego nie dopuścić, politycy z całego świata przyjeżdżają do Birmy, by przekonywać generałów, że obrali dobrą drogę i wspierać Suu Kyi. W jej otoczonym murem i drutem kolczastym, stojącym nad brzegiem jeziora domu - niedawnym areszcie - była ostatnio Hillary Clinton i David Cameron. O Suu Kyi coraz częściej mówi się, że może w nie tak odległej przyszłości, przejść drogę polityczną podobną choćby do Lecha Wałęsy.

Na moje pytanie, czy wyobraża sobie powtórkę tej ścieżki - od lidera podziemnego ruchu do prezydentury, odpowiada: Tak się oczywiście działo w wielu krajach - także np. w Czechosłowacji, ale nie sądzę żeby można było mnie nazwać azjatyckim Lechem Wałęsą, bo jesteśmy jednak bardzo różni - mówi Suu Kyi.

Tę różnicę widać i słychać. Suu Kyi jest ostrożna w słowach. Sprawia wrażenie raczej polityka niż ludowego trybuna. Może to lata spędzone w Oxfordzie sprawiły, że w pierwszej chwili wydaje się też nieco powściągliwa. Mówi jednak z pasją, zaangażowaniem, widać że siłą osobowości i doświadczeniem zdecydowanie wyrasta ponad innych liderów birmańskiej opozycji. Jej droga od więźnia wojskowej junty do członka parlamentu zajęła 16 miesięcy. Jeśli generałowie zdecydują się - tak jak zapowiadają - na wolne wybory, to jej droga do fotela premiera zajmie od dziś trzy lata.