Bitwa Warszawska. Dowódca frontu północnego, generał broni Józef Haller pod Okuniewem. /CAF-reprodukcja /PAP

Polemika z naszymi "wewnętrznymi Moskalami" zawsze skazuje polemistę na podrzędność, bo wchodzi w relacje z kimś, kogo powinno się ignorować, lekceważyć, wręcz unikać.   

Określeniem "wewnętrzni Moskale" poeta Jarosław Marek Rymkiewicz napiętnował Polaków-rabów, zniewolonych do cna, poddanych nicości, których "owładnęła mongolska idea".

Leming to za mało i raczej nietrafnie, bo te sympatyczne zwierzątka nie powinny być utożsamiane ze zezwierzęconymi hordami bezpaństwowców, pozujących na oświeconą masę.    

Sybaryta-minister rozwalony w restauracyjnym krześle, z kielichem dobrego, drogiego wina w dłoni, perorujący z wyższością o "murzyńskości" Polaków, to także nasz Moskal.     

Kiedy to się zaczęło, ta współczesna antypolska pogarda w obecnej III RP : czy już w latach 80. poprzedniego stulecia, gdy sowiecki komunizm znowu poddano metamorfozie à la NEP? 

Aparatczyków starego typu usuwano w cień, a niektórych w ogóle z tego świata, natomiast kształcono ponowoczesnych neobolszewickich liderów w stylu lieber Genosse Donald T.    


Taktyka Nowej Ekonomicznej Polityki zastosowana przez Lenina w latach 20. XX wieku była matrycą pieriestrojki i jej polskiej wersji - "cudu transformacji" przy stole i pod stołem. 

Osobistościami przygotowywanymi do odgrywania w niej znaczących ról były osoby pokroju Donalda Tuska i Angeli Merkel, kształcone do szemranej szarości, do szacher-macher i cicho-sza!  


Nigdy dość powtarzania tej wrednej refleksji o "polskości jako nienormalności", bo to motto metamorfozy PRL-u w III RP, wedle scenariusza nazwanego "the perestroika deception".       

Oszukańcza strategia opisana przez uciekiniera z Bolszewii - Anatolija Golicyna - polegała na wywołaniu udawanego upadku komunizmu przez samych komunistów i ich agentów.

Rozmawiałem ostatnio z wybitnym historykiem i prawym człowiekiem dr Jarosławem Szarkiem o samym zatrutym   źródle bolszewizmu i naszym rodzimym na niego remedium.   

Miałem zaszczyt i dużą intelektualną przyjemność zaczerpnąć prawdziwej historycznej wiedzy od człowieka, który bardzo wnikliwie zbadał tak kluczowy dla polskiej historii rok 1920.  

Abstrahowania od bieżącej polityki nie traktuję bowiem jak umysłowej ucieczki, bo to nie jest żaden wygodny eskapizm, ani chodzenie na łatwiznę, a próba tradycyjnej autoterapii.  

Bogdan Zalewski: Przede mną książka zatytułowana "1920. Prawdziwy cud nad Wisłą", a moim i państwa gościem jest autor tego tomu historyk dr Jarosław Szarek. Witam serdecznie.

Dr Jarosław Szarek: Dzień dobry państwu.

W tytule pana książki wyczuwam ton polemiczny. "Cudem nad Wisłą" nazywana często jest Bitwa Warszawska, zwycięstwo nad bolszewikami w sytuacji bardzo trudnej, można powiedzieć nawet, że tragicznej dla Polski. Dlaczego pan użył epitetu cud prawdziwy?

Oczywiście "cud" można rozumieć w różnoraki sposób, na przykład jako interwencję Opatrzności. Na zwycięstwo 1920 roku złożyło się kilka cudów, jak ja to odczytuję. Myśmy nie tylko nie mieli prawa wygrać w tym czasie, ale także powstać jako poważne, duże, niepodległe państwo. Tak byliśmy biedni, tak zniszczeni po ponad 120 latach niewoli. Przeciwko nam był cały Zachód. Byliśmy wewnętrznie skłóceni, podzieleni, różniący się mentalnością, z trzech różnych zaborów. Długo można by wymieniać te czynniki, które były przeciwko nam.

O tych psychologicznych czynnikach i siłach fizycznych jeszcze porozmawiamy. A teraz jeszcze chciałbym poruszyć temat metafizyczny. Kościół katolicki, wierzący Polacy widzieli w Bitwie Warszawskiej cud religijny w związku z dniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, Królowej Korony Polskiej. Jednak są historycy, którzy pod tą metafizyką widzą czystą politykę. A pan?

Nie ulega wątpliwości, że rola Kościoła, rola modlitwy w jednoczeniu narodu była znacząca. Wiara przyczyniła się do zwycięstwa. Marszałek Józef Piłsudski, człowiek, który nie był tak blisko związany z Kościołem, jego drogi były odmienne, pisał dosłownie w swoim liście, że patronem tego zwycięstwa był wtedy błogosławiony Andrzej Bobola. Napisał, że to patron polskiej niepodległości, który pozwolił nam zwyciężyć w 1920 roku. Rzeczywiście- procesje z wystawionymi relikwiami błogosławionego wówczas Andrzeja Boboli gromadziły tysiące ludzi. Tego czynnika nie można pomijać.

Jednak czy nie było tak, że Narodowa Demokracja, akcentując sprawy religijne, metafizyczne, uderzała w realne dokonania samego Piłsudskiego?

Oczywiście, że tak było. To są fakty. Jednak religii nie można pomijać. Lord D'Abernon - autor powiedzenia o Bitwie Warszawskiej jako 18. najważniejszej bitwie w dziejach świata- przybył do Polski pod koniec lipca 1920. Przyznał, że kiedy z dworca kolejowego jechał przez Warszawę do hotelu, co chwilę był zatrzymywany przez procesje modlących się ludzi, idących z Przenajświętszym Sakramentem. Nie było tak wyłącznie w stolicy, modliła się w tym czasie cała Polska. Dla ludzi wierzących kwestie wiary i cudu są oczywiste.

Jakkolwiek by je interpretować, czy na sposób metafizyczny, czy czysto psychologiczny.

Oczywiście, ale to nawet Jan Paweł II mówił, że na ten cud złożyło się wiele czynników. Cud metafizyczny był poparty wysiłkiem narodu. O tym nie możemy zapominać. Pan Bóg może pomóc, ale ...

... sami też musimy chcieć.

Przywołuję w książce scenę, jak Wincenty Witos tuż przed 15 sierpnia 1920 roku idzie przez Warszawę. Widzi tłumy rozmodlonych ludzi i się skarży: "Oni się tu modlą, a są potrzebni do kopania okopów". Witos tego czynnika religijnego nie doceniał.

Cechował go chłopski pragmatyzm?

Tak i antyklerykalizm chłopski. Jednak religii nie można pomijać. Jest zgoda co do definiowania genezy tego cudu. Jednak ja tych "cudów" dostrzegam kilka. O tym jest ta książka.

Wielką jej wartością dla mnie namalowana przez pana szeroka panorama, tło, otoczka wojny z Bolszewią. Do cudu urasta "zmartwychpowstanie" Polski po 123 latach rozbiorów w 1918 roku. Ale pan opisuje rok 1920, a więc minęło 125 lat od utraty niepodległości, a los Polski wciąż się waży i to na wielu frontach. Przypomnijmy jakich?

Polska zaistniała w 1918 roku, ale Polska nie miała ustalonych granic. Nie miała aparatu państwowego. Nie miała tak naprawdę armii, szkolnictwa i przemysłu. Była państwem niesamowicie zniszczonym przez I wojnę światową. Tamte wojenne zniszczenia są przytłoczone w naszej pamięci przez to, co II wojna zostawiła na ziemiach polskich. Jednak pamiętajmy, że na jednej czwartej obszaru Rzeczypospolitej toczyły się walki przez ostatnie lata I wojny. 60 % dworców kolejowych było zniszczonych. Praktycznie cały tabor kolejowy został wywieziony razem z szynami. Nie mieliśmy fabryk. Ziemie polskie były prowincją wielkich imperiów, więc tutaj nie było przemysłu ciężkiego, zbrojeniowego. Zaborcy go u nas nie tworzyli, bo zawsze obawiali się, że my go możemy wykorzystać do budowania własnej podmiotowości, wybijania się na niepodległość. To, co było, zostało wywiezione. Rosjanie i Niemcy zostawili zakłady pracy ogołocone do podłóg. Wywieziono silniki, pasy transmisyjne. Wyrąbano 2,5 mln ha lasów. To była rabunkowa gospodarka.

Dla mnie takim najbardziej symbolicznym, wstrząsającym obrazem była polska armia bez butów. Pan opisuje jakim wielkim dobrem, jakim darem było obuwie.

Także mundury. Nie mieliśmy też uzbrojenia, a to, co było, zostało przejęte od armii zaborczych, albo pochodziło z dostaw francuskich. Szybko organizowaliśmy warsztaty, które dostosowywały resztki uzbrojenia, starej broni do nowych wyzwań w 1920 roku. Buty ze starych magazynów poaustriackich we Lwowie przerabiano na obuwie dla polskiej armii. Wielu żołnierzy chodziło boso i robiono dla nich coś, co buty przypominało, na drewnianej podeszwie. Rzeczywiście jest taka scena, kiedy żołnierze z Galicji przybywają pod Kijów.

Bodaj Podhalańczycy.

Tak. Osiemdziesięciu z nich ma tylko buty na nogach. Jest taki przejmujący obraz, kiedy przed tą decydującą ofensywą znad Wieprza, przed Piłsudskim maszerują żołnierze, którzy mają zadać od południa cios armii sowieckiej. Patrzy na nich Marszałek, człowiek który przez sześć lat był z nimi w okopach. Generał Weygand przyznał, że on im potrafił dodać takiego ducha, że było wiadomo, że oni zwyciężą. Natomiast, kiedy tak na nich wtedy na nich spoglądał, gdy tak przed nim maszerowali, wyznał, że "takich dziadów w życiu jeszcze nie widział".

Bogdan Zalewski: Ogromnym problemem były też choroby i brak lekarstw. To też kolejny front walki - z epidemiami tyfusu plamistego, ospy.                  

Dr Jarosław Szarek: Tu wszystko mówią liczby. Od końca 1919 roku do czerwca 1920 roku w czasie walk toczących się na Wschodzie wojsko polskie poniosło straty w wysokości 0,7 %. Mówiąc wprost, 2 tys. żołnierzy i oficerów zginęło. Natomiast wyeliminowanych z walki przez choroby zakaźne - tyfus, czerwonkę i inne - zostało ponad 90 tys. czyli blisko 30 %. Rannych było 5%. To pokazuje jaką plagą były w tym czasie choroby. Tu Zachód nam pomógł. Liga Narodów udzieliła nam pomocy. Dostarczała sprzęt, pieniądze na lekarstwa. Codziennie z walce z tyfusem umierał jeden....

... lekarz. Zapadło mi to w pamięć.

To też był kolejny -można powiedzieć - zapomniany front. 52 % ówczesnych dzieci było dotkniętych suchotami. Dane o skali zachorowań na gruźlicę rzeczywiście zapadają w pamięć. Przypomnę, że w tym czasie toczą się obrady Sejmu. 18 maja 1920 roku Piłsudski przyjeżdża jako triumfator, witany od lewa do prawa po zajęciu Kijowa. Już wtedy niektórzy marzą o marszu na Moskwę, o zdobyciu Smoleńska. A wówczas Sejm dyskutuje między innymi nad tym, żeby księdzu Wacławowi Blizińskiemu udzielić 11 mln marek kredytu, bo on organizuje wakacje dla 50 tys. dzieci.

Organizuje kolonie.

Jakie to było spojrzenie w tym czasie! Na te kolonie mają pojechać nie tylko polskie dzieci.

Żydowskie także.

Żydzi, Białorusini. Co charakterystyczne - dzieci z Powiśla, Warmii i Mazur czyli także z tych terenów, o które jeszcze mieliśmy walczyć, nie zbrojnie, a plebiscytowo. Pamięta się również o emigracji zarobkowej, bo mają być również zaproszone na te kolonie polskie dzieci z niemieckiej Westfalii. To była niesamowita skala problemów.

Pan już nawiązał do problemów politycznych, mówił pan o obradującym Sejmie. Polska w tym czasie borykała się z kryzysami politycznymi, upadały kolejne rządy.

Oczywiście! Tuż po zajęciu Kijowa przez polską armię, upada rząd premiera Skulskiego. Ponad 2 tygodnie Polska nie ma rządów w tak kluczowym momencie. W tym czasie tracimy Kijów, zaczyna się ofensywa bolszewicka na południu, a posłowie nie są w stanie przez miesiąc stworzyć rządu, ku zgorszeniu społeczeństwa. Aż w końcu na premiera zostaje powołany Grabski. To ma też zasadnicze znaczenie dla żołnierzy, bo oni widzą te polityczne kłótnie. Ich skala jest niesamowita. W Sejmie dochodzi do bardzo ostrych sporów i przepychanek. Żołnierze walczą na froncie, a tutaj widzą, że o zupełnie inne sprawy trwa walka polityczna.

Szokującym obrazem jest też strajkująca w tym czasie Warszawa. Możemy mówić wprost o piątej kolumnie komunistycznej.

Przez trzy tygodnie trwa strajk. Przez cały czerwiec 1920 roku Warszawa jest sparaliżowana.

Roszczenia są niesamowite! Robotnicy już wtedy dobrze zarabiali, a żądali więcej.

Można powiedzieć nawet, że doszło do pauperyzacji inteligencji. Rzeczywiście robotnicy bardzo dobrze zarabiali.

Mowa była o tym, że inteligent ma lżejszą pracę , więc może mniej jeść.

Jeżeli patrzymy na rozwarstwienie zarobków, możemy powiedzieć, że to była "Polska ludowa". Robotnik zarabiał 2-3 tys. marek, a minister 4 tys.

A mimo to ci tramwajarze, mechanicy, rzemieślnicy bez przerwy żądali więcej i więcej!

Ja tego w książce nie opisuję, ale w kwietniu na ulicach Poznania leje się krew. Dochodzi do wystąpień kolejarzy, uśmierzonych przez policję. Są ciągłe strajki. Ten warszawski protest rozpoczęli piekarze. Później dołączyli się tramwajarze, wszystkie służby komunalne, czyli ci, którzy sprzątają miasto. Stają elektrownie i gazownie. W części zostają one z powrotem uruchomione z pomocą wojska. Społeczeństwo się organizuje.

Powstaje ciekawa inicjatywa: SSS. Proszę przypomnieć, co to było?

To było w skrócie Stowarzyszenie Samopomocy Społecznej.

Rodzaj Samoobrony.

Tak, organizacja związana z Narodową Demokracją. Wiadomo, że te strajki były organizowane przez lewicę- komunistów i radykalny odłam PPS-u. Narodowe SSS skupia przede wszystkim studentów, młodzież. Członkowie stowarzyszenia uruchamiają - na tyle na ile są w stanie- maszyny, urządzenia czy tramwaje. Kilka linii tramwajowych zdołali znów puścić w ruch. Oczywiście magistrat Warszawy nie godzi się na takie uruchomienie gazowni, bo to jest zbyt niebezpieczne. Nie było fachowców. Jeśli chodzi o elektrownię, zrobiło to wojsko.  

Z drugiej strony pisze pan właśnie o tych radykalnych grupach, o komunistach, o bolszewikach w Warszawie, którzy wprost wzywają do tego, żeby przywitać tu Lenina i Trockiego.

Niestety ta propaganda była bardzo skuteczna, szczególnie na prowincji, na polskiej wsi. To sam Witos przyznawał, kiedy już został premierem. Jeździ na wiejskie wiece i zdumiony mówi: "nie poznaję tych ludzi! Oni czekają na bolszewików". Więcej, jego koledzy w parlamencie, posłowie machają ręką: "niech już przyjdą ci Sowieci, lepiej może będzie. Byleby tylko nie rządziła Narodowa Demokracja". To pokazuje skalę niechęci politycznych w tym czasie. Proszę zobaczyć na stan świadomości. Były całe powiaty, które nie wystawiły rekrutów, kiedy ogłoszono kolejny pobór do wojska. Ludzie uciekają, bronią się przed tym. Są takie obszary w Kongresówce, w których chłopi pytają, kto zwycięża - nasi czy ... Polacy. Ta świadomość narodowa musiała się dopiero narodzić. Trzeba jednak powiedzieć generalnie, że mamy jako Polacy wielkie szczęście, iż wieś nie dała się zbolszewizować. Jeżeli chłopi nie szli do polskiej armii ochotniczej, to dlatego że lekceważyli taką ochotniczą armię. Nie rozumieli inicjatyw w rodzaju  oddziałów ochotników czy pożyczki narodowej. Aczkolwiek byli ludzie, którzy składali wielkie ofiary, pieniądze na armię, na różne inne cele. Społeczeństwo generalnie nie miało pieniędzy, ale gazety drukowały listy ofiarodawców.  Zdarzało się, że rodzice oddawali sygnet, ostatnią pamiątkę po synu, który zginął. Przemysłowcy składali milionowe ofiary. Ale oddawano też "wdowi grosz". Chłopi jednak szemrali : "co to jest za rząd, który prosi o jakąś jałmużnę, który uprasza, żebyśmy na ochotnika szli do wojska. Porządny rząd każe! On rozkazuje! A my wykonujemy rozkazy." Taka była mentalność chłopska w tym czasie. Pamiętajmy, że większość żołnierzy w armii ochotniczej to była inteligencja, młodzież, rzemieślnicy. Byli też robotnicy, chłopów ochotników było najmniej. Jednak 70% armii z poboru to byli chłopi. Tu trzeba im tę prawdę oddać.                    

Bogdan Zalewski: Mówimy o problemach wewnętrznych, ale skoro mówimy o roku 1920, to koniecznie musimy poruszyć sprawę jeszcze jednego czynnika, jeszcze jednego frontu. Panie doktorze, czy my mieliśmy wtedy samych wrogów dookoła? Odbywały się plebiscyty. Na Śląsku oraz na Warmii i Mazurach musieliśmy walczyć o swoje z niesamowicie groźnym żywiołem niemieckim. Walczyliśmy też krwawo z Czechami. Jak to się stało, że pomimo ewidentnych porażek w tych plebiscytach, potrafiliśmy jednak wywalczyć granice nie tylko na wschodzie ale i na zachodzie i północy, a także na południu?         

Dr Jarosław Szarek: To była kwestia determinacji polskich elit ówczesnych. Na pewno były one niedoskonałe. Jednak panowała zgoda co do tego, że ma powstać niepodległa Polska. Postawa Zachodu była nam wroga. Jest świetna książka i dobrze, że się ukazała profesora Andrzeja Nowaka.        

"Pierwsza zdrada Zachodu. 1920 - zapomniany appeasement". Miałem zaszczyt na jej temat rozmawiać z profesorem Nowakiem.

Inny wybitny profesor - Łosowski- przyznaje: "byliśmy sami w tym czasie". Prosiliśmy państwa zachodnie o przesunięcie plebiscytu na Warmii i Mazurach. Został on tam przez Polskę przegrany dramatycznie. Były powiaty, w których za Polską oddano 2 głosy, a 30 tys. za Niemcami. Fakt, że manipulacją była sama konstrukcja pytania: czy jesteś za Polską czy za Prusami, nie Niemcami. Część ludzi mówiła o sobie, że oni są "tutejsi".

Przywożono też Niemców z Zagłębia Ruhry.

Liczby mówią najlepiej o tym, co się stało. W 1910 roku w tych plebiscytowych powiatach od 70 do 80% dzieci uczyło się w szkołach języka polskiego. Potencjalnie mogły one dojrzeć do polskości. Natomiast propaganda przegranych w wojnie Niemiec była nieporównywalnie skuteczniejsza. Ogromny był tam napływ pieniądza. Niemcy wydawali swoją prasę propagandową w milionowych nakładach. Polska - w tysiącach. To jest stosunek 1:187 na korzyść Niemiec w nakładach prasy plebiscytowej. Poza tym pamiętajmy, że cała administracja, całe szkolnictwo przez ostatnie dziesiątki lat były w rękach niemieckich. To pozostało. Trzeba też wziąć pod uwagę cały niemiecki system organizacji paramilitarnych. Tam dochodziło do takich sytuacji, że przyjeżdżały wojska alianckie - francuskie czy włoskie- a Niemcy demonstracyjnie witali ich orkiestrą grającą "Deutschland, Deutschland über alles". Z pogardą odnoszono się Francuzów i do Włochów, do których zwracano się per "Macaroni" - "makaroniarze". Tam trwała swego rodzaju wojna przez cały czas. Gdy przyjechał osiemdziesięcioosobowy oddział Francuzów do Olsztyna, na drugi dzień 12 żołnierzy było już rannych. Pobili ich niemieccy bojówkarze. Cytuję w książce jednego z polskich działaczy - socjalistę Adama Uziembłę - który po tej plebiscytowej walce w Olsztynie, gdzie komisariat plebiscytowy musiał być drutem kolczastym otoczony przed atakami, poszedł na ochotnika prosto na front polsko-bolszewicki. Opisuje, jak jest na stacji kolejowej razem z żołnierzami i nacierają na nich o wiele liczniejsze oddziały bolszewickie, a mimo to ten strach przed bolszewikami był mniejszy wtedy, w czasie wojny, niż to, co on przeżył na terenach plebiscytowych.

Ten otoczony drutami budynek w Olsztynie możemy zobaczyć na zdjęciu w pana książce. Mniej znanym epizodem walki o niepodległość w tym czasie jest ostry konflikt z Czechami. Czy  my Polacy bijąc się w piersi za zajęcie Zaolzia w 1938 roku, my - czyli polscy politycy czy publicyści-  nie pamiętamy, jak miały się sprawy o progu naszej niepodległości? Zapominamy, jak Czesi zdradziecko wobec nas postępowali?           

Rzeczywiście trzeba pamiętać o ataku Czechów w 1919 roku i bardzo krótkiej wojnie z nimi. Potem była obietnica plebiscytu, który nie został przeprowadzony, a nie ulega wątpliwości, że byłby wygrany przez Polskę. Rada Ambasadorów państw alianckich zdecydowała jednak, że plebiscytu nie będzie i dokonano tak niesprawiedliwego podziału, że cały Spisz, Orawa, a nie tylko Śląsk Cieszyński, całe powiaty zamieszkałe przez Polaków zostały oddane Czechom. Ignacy Paderewski podpisał to. Warto pamiętać, że to zapadło pod koniec lipca 1920 roku.

Czyli w najgorszym momencie wojny z bolszewikami.

Postawa Czechów była wyjątkowo haniebna w 1920 roku. Gdy aliancka delegacja z generałem Weygandem zmierza do Warszawy, tak zupełnie "przypadkowo" w Pradze psuje się lokomotywa. Delegaci wówczas udają się na spotkanie z późniejszym prezydentem Czech Masarykiem. I on ich przekonuje: "po co wy jedziecie do tej Warszawy?". To jest 24 lipca 1920 roku. "Polska już upadła. Polacy już się z tego nie podniosą. Oni już przegrali" - dowodził czeski polityk. To jest bardzo smutne. Masaryk miał to szczęście, że zmarł w 1937 roku, nie dożył Monachium. W tym czasie - w roku 1920 roku - uprawiał ten sam typ polityki wobec Polski, co w 1938 roku -już za Hitlera - Zachód wobec Czechosłowacji. Pamiętajmy, że bardzo wyidealizowany był w Polsce obraz Francji. Wielka była sympatia Polaków wobec Francuzów, przyznajmy że zasłużona, bo pomagali nam oni podczas  I wojny światowej. To na terenie Francji tworzyła się armia Józefa Hallera.

Jednak na terenach plebiscytowych zupełnie nie było tej francuskiej  sympatii do Polaków widać.

Przeciwnie. W Czechosłowacji plebiscytu nie było. Natomiast kapitał francuski ...

... inwestował w Czechach ...

... i w hucie w Trzyńcu osiągnął wymierne korzyści.    

Bogdan Zalewski: Można by wiele mówić na temat pana książki, ale nie zdradzajmy wszystkiego, zostawmy coś pana czytelnikom. Ja tylko chciałem na koniec poprosić pana o pewne analogie. Czy one istnieją? Czy pan je dostrzega? Czy można porównać rok 1920 do czasów współczesnych?   

Dr Jarosław Szarek: W "Rzeczpospolitej" bodajże ukazał się recenzja mojej książki pod tytułem "Od grillowania do milionowej armii". To jest też ważny front wewnętrzny, istotniejszy według mnie. Polacy odzyskali niepodległość w 1918 roku.

I zaczęli "grillować".

Tak! To jest niesamowite! To, że żołnierze walczyli przestało ich interesować. Pamiętajmy, że w tych czasach istniały nieprawdopodobne możliwości bogacenia się. Umożliwiała to ówczesna spekulacja.

Paskarstwo, lichwa.

Powstawały gigantyczne fortuny. W obiegu było kilka walut w tym czasie. Można było na tym robić gigantyczne interesy, na tej biedzie. I byli ludzie, którzy to robili. Sejm na ten temat dyskutował. Nawet były pomysły, aby karać za paskarstwo śmiercią. Podam przykład: pod zaborem rosyjskim na dworcach kolejowych na każdej stacji stał samowar z gorącą wodą, można było napić się jej za darmo.

Latem 1920 roku trzeba było za to płacić.

Żołnierze, czasami ranni, musieli wrzątek kupować za markę, czasem za kilka marek za szklankę.

Pan też pokazuje - można by rzec - hedonizm tych czasów, pęd do użycia w kurortach. Tak wyglądało życie w Warszawie. Podobnie było w Olsztynie, do którego płynęły pieniądze z Niemiec.

Premier Grabski w swoim expose mówił wręcz: "czas, żeby naród obudził się z obojętności!". Generał Haller grzmiał : "dość ucztowania, dość zabaw!". Zwracano uwagę, że to był taki moment, iż trzeba się w końcu obudzić z tej bezmyślności.

Z tych nowych "czasów saskich".

W jednym zdaniu to ujął kardynał Aleksander Kakowski, metropolita warszawski:  "Kiedy żołnierzyk polski bił się na czterech frontach z Niemcem, Czechem, Rusinem, Moskalem i Litwinem, Warszawa balowała, hulała, topiła się w rozpuście; prowincja szła w ślady stolicy". Jest taki obraz, który bardzo zapada w pamięć. Jedna z krakowskich publicystek obserwuje żołnierzy, którzy w czerwcu i lipcu 1920 roku udają się na front. Rynek pełen ludzi w restauracjach. Ci żołnierze idą odprowadzani a to przez jakąś matkę, a to przez narzeczoną. A dookoła zupełna obojętność. A w 1914 roku? W Warszawie setki tysięcy warszawiaków żegnały obcą rosyjską armię wychodzącą na wojnę, aby bić się z Niemcami. To samo było w Krakowie, też tak żołnierzy żegnano. Oczywiście wielu z nich było Polakami służącymi w armiach zaborców. Jednak to był ogromny kontrast do roku 1920. Oddziały w 1914 tonące w kwiatach, można powiedzieć - ukwiecone. A tutaj nikt się na polskich żołnierzy nawet nie odwrócił. Nikt nie spojrzał na tych ludzi, którzy szli ginąć za Polskę. Ta obojętność była niesamowita w tym czasie. Chodziło wtedy o to, żeby coś ci Polacy zrozumieli, że coś dla tej Polski trzeba dać. Mówimy "naród", a to też jest taki mit 1920 roku, że wszyscy nagle stanęli do walki. A przecież dla znacznej części tych, którzy posługiwali się językiem polskim, Polska znaczyła wówczas tylko tyle, ile kurs marki ówczesnej. Jeżeli był on wysoki, to ten ktoś stawał się Polakiem, ale jeżeli kurs był niższy, to mógł być przedstawicielem innego narodu, dającego gwarancję wyższego zarobku. To jest - myślę - sprawa uniwersalna, ponadczasowa.  Pamiętajmy, że Polska była podzielona na trzy zabory przez ponad sto lat. Punktem odniesienia dla Krakowa był Wiedeń, dla Warszawy - Petersburg. To też pokazuje sytuację ludzi, którzy stanęli w tym okresie na czele Polski. Wiedzieli, że mają mało czasu i muszą robić wszystko naraz. To chciałem pokazać w mojej książce, ten potężny wysiłek. Zaczęto w 1919 roku budować tor kolejowy między Koninem a Strzałkowem. On był już przejezdny w 1920 roku. Ale żeby go zbudować trzeba było rozebrać jeden tor kolejowy pod Wilnem, bo zabrakło szyn. Później ta linia kolejowa miała bardzo ważne znaczenie w ewakuacji i dostarczaniu wojska w 1920 roku. Brakowało 70 tys. wagonów, potrzebnych do normalnego funkcjonowania gospodarki. Jedną trzecią wszystkich parowozów  normalnie potrzebuje gospodarka, a połowa z nich była zepsuta. Jednak już w marcu 1920 roku rozpoczyna się budowa fabryki lokomotyw "Fablok". I rząd kontraktuje tutaj w Polsce 1000 lokomotyw z tej właśnie fabryki na 10 lat.

Nie kupiliśmy sobie wtedy włoskiego Pendolino?

W tym czasie nie! W lipcu 1920 roku, gdy już jest dawno zajęty Kijów i zaczyna się na północy bolszewicka ofensywa Tuchaczewskiego, zostaje poświęcony kamień węgielny pod fabrykę "Wagon" Zieleniewskiego, w której będą budowane wagony.

To wszystko dzieje się naraz, równocześnie, jedna wielka symultana!

W Sejmie trwa dyskusja nad systemem szkolnym. W byłym zaborze pruskim niemal nie ma analfabetyzmu, ale w Kongresówce czy we Wschodniej Galicji jest aż 50 % analfabetów. Ówczesne elity mają świadomość, że edukacja to jest przyszłość Polski. Brakuje tysięcy nauczycieli, trzeba wykształcić kadry. Sejm dyskutuje nad tym, jak to zrobić: czy kształcić byle jak, w ciągu trzech lat, czy dłużej - w ciągu pięciu? To wszystko trzeba było w tym czasie rozwiązywać. Jeżeli ktoś próbuje porównywać stan kraju w 1918 z sytuacją Polski po 1989 roku, musi pamiętać o ogromnych różnicach. Nasi przodkowie musieli podjąć wielki wysiłek, żeby ta Polska w ogóle była! To jest absolutnie nieporównywalne do spadku po komunizmie.

To pokomunistyczne spustoszenie jest widoczne bardziej w mentalności.

To jest przede wszystkim upadek moralny. Polska jest w potężnym kryzysie moralnym. Tego jednak w 1920 roku nie było. Najbardziej aktywnymi grupami społecznymi, które chciały i potrzebowały Polski to była ówczesna młodzież oraz inteligencja. To byli dziennikarze i aktorzy, powiedzielibyśmy ówcześni celebryci. Oni na zew ojczyzny stawali natychmiast! Ostoją polskości były ówczesne uniwersytety, rektorzy.

A dzisiaj jest moda plucia na Polskę.

Tak. Z młodzieżą nie jest dziś tak źle. Natomiast w środowiskach inteligenckich, akademickich, kulturalnych ...

... czy też pseudointeligenckich ...

... panuje moda na ucieczkę od Polski, a nie na budowanie kraju, czerpanie z rodzimej tradycji. My jesteśmy przecież Polakami, jesteśmy narodem. To także chciałem pokazać tą książką. Nie ma pomnika 1920 roku, Bitwy Warszawskiej! Chciałem podarować swoją skromną cegiełkę, aby przypomnieć, jak wiele tamtemu pokoleniu naszych rodaków zawdzięczamy.

Bardzo ciekawa ta pana cegiełka. W rzeczywistości jest to pokaźna książkowa "cegła". To jest spory tom, ale bardzo interesujący, czyta się go szybko. Pochłania człowiek tę wielotorową wiedzę.

Za dużo liczb być może czasami.

Nie, nie zgadzam się. Bardzo ciekawa książka. 1920 to jest ta najważniejsza liczba. "1920 - prawdziwy cud nad Wisłą" z bardzo ważnym podtytułem "Przebudzenie Polaków". A ja miałem przyjemność rozmawiać z autorem tej książki dr Jarosławem Szarkiem.

Egzemplarze dr Jarosława Szarka trafią do trzech osób, które jako pierwsze rozwiązały zagadkę. Są to: Bożena Włodarczyk z Warszawy, Joanna Rzepka z Krakowa i Zbigniew Kędzior z Katowic. Serdecznie gratuluję i dziękuję wszystkim uczestnikom zabawy. Hasło brzmiało: POLSKA TO NORMA. Zapraszam do udziału w kolejnych książkowych konkursach. Wkrótce na moim blogu ukaże się wywiad z Krzysztofem Kłopotowskim, autorem znakomitej książki pod intrygującym tytułem "Geniusz Żydów na polski rozum".