Polski los, czym jest? Jak go rozpoznać? W jaki sposób uchwycić tę nić przeznaczenia? Można, tak jak ja, zacząć od takich ogólnych pytań, ryzykując ich ogólnikowość oraz niepotrzebny patos. Zwłaszcza ten ostatni odstręcza dziś wielu Polaków przed stawianiem podobnych pytań. Cóż, wzniosłość nie jest dzisiaj w cenie i w modzie, liczy się dowcip i bycie cool. Który z piszących chciałby już na wstępie narazić się na ironiczne uwagi i miano grafomana? Zacznę więc inaczej, od konkretu. Przeczytałem ostatnio z wielką uwagą książkę Małgorzaty Szumskiej zatytułowaną "Zielona sukienka. Przez Rosję i Kazachstan śladami rodzinnej historii". To na jej podstawie, wędrując wzrokiem tropami druku, pragnę powtórzyć trudną drogę do polskości jako racji naszego istnienia. Szumska - młoda, zaledwie dwudziestosześcioletnia kobieta- ma już za sobą dość pokaźny bagaż życiowych i twórczych doświadczeń. Jest aktorką teatru lalek oraz globtroterką, pracowała z dziećmi, które przeżyły tajfun na Filipinach, spędziła też miesiąc w aśramie czyli indyjskiej pustelni. Pisze o sobie, że jest "niespokojnym duchem", co od razu skojarzyło mi się z osobą niewiedzącą, czego właściwie chce od życia, a więc ciągle eksperymentującą na chybił trafił i chaotycznie poszukującą swego miejsca na ziemi. Jednak "Zielona sukienka" jest tego zaprzeczeniem. 

Rodzinna historia Małgorzaty Szumskiej, opowieść jakich tak wiele niestety rozbrzmiewa w polskich domach po doświadczeniach totalitaryzmów XX wieku, nabiera w jej książce wyjątkowej wagi. Pisarka bowiem opowiada ją nie tylko słowami, ustami i dłońmi na klawiaturze komputera. Ona najpierw to, co usłyszała od swojej babci Janki powtarza całą sobą, z pełnym- zarówno fizycznym jak i duchowym- zaangażowaniem. Samotnie czyta ten swój osobny polski los, sama wędruje po niewidzialnych dla innych literach rodowej Księgi zapisanej w pejzażach i ludziach Wileńszczyzny, Syberii i Kazachstanu, całkowicie oddaje się tej swojej podróżniczej lekturze, wędrówce w dal i w głąb siebie. Gdy śledziłem jej barwne przygody opowiedziane w "Zielonej sukience" przypomniałem sobie inną, podobną wyprawę. Przed czterema laty trzej młodzi łodzianie ruszyli śladami ucieczki więźniów z sowieckiego łagru opisanej w kontrowersyjnej książce Sławomira Rawicza "Długi marsz", zekranizowanej przez Petera Weira pod filmowym tytułem "Niepokonani". W 2010 roku Tomasz Grzywaczewski, Bartosz Malinowski oraz Filip Drożdż w ramach projektu "Long Walk Plus Expedition" odbyli wyprawę śladami uciekinierów. Ich ekspedycja rozpoczęła się w rosyjskim Jakucku, a zakończyła w Kalkucie w Indiach.

Zestawiałem sobie w głowie opowieść Szumskiej z innym jeszcze projektem. W zeszłym roku muzycy zespołu "Forteca", grający patriotycznego rocka, uczcili słynną ucieczkę rotmistrza Witolda Pileckiego z niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. 26 kwietnia przeszli przez bramę "Arbeit Macht Frei", by 2 maja dotrzeć do Nowego Wiśnicza. W czasie wędrówki spotykali potomków ludzi, którzy pomagali zbiegłym więźniom -Pileckiemu i jego towarzyszom. Podobnie jak uciekinierzy nie jedli przez 36 godzin oraz nocowali pod gołym niebem. Przypominam te przedsięwzięcia nie po to, by deprecjonować oryginalność wyprawy Małgorzaty Szumskiej, ale by dodatkowo podkreślić jeszcze jej wyjątkowość. Tamte szlachetne porywy męskich serc wpisywały się w nurt historycznego survivalu z całą otoczką medialną, towarzyszącą takim trudnym przedsięwzięciom. To oczywiście nic zdrożnego, przeciwnie, bardzo dobrze, że wciąż są w Polsce sponsorzy i reżyserzy, którzy podejmują takie tematy, wspierając pamięć o bohaterach swoim talentem i pieniędzmi. Jednak czym innym jest tematyczna grupowa ekspedycja mężczyzn śladami postaci historycznych albo bohaterów książek, a czym innym samotna eskapada kobiety, podążającej do osobistego celu bez żadnych stałych towarzyszy podróży.

Ekspedycja Szumskiej najpierw zapisała się w jej krwioobiegu, zanim jej ciało ruszyło w drogę, a potem za tą- już zmaterializowaną- wędrówką znów podążył umysł, a na koniec- obiektywizujące przeżycia- pismo. Autorka przyznaje sama, że podróż na Syberię była jej pisana. Nie planowała jej, nie przygotowywała, nie uczyła się wcześniej cyrylicy i zdań języka rosyjskiego, nie kolekcjonowała map Federacji i nie zadbała o sponsorów. Nie potrzebowała żadnych bedekerów, bo -jak pisze z ironią- miała jednego "przewodnika". Trasę zaplanował dla niej sam Józef Stalin w 1951 roku, skazując na wygnanie i tułaczkę jej babcię i dziadka: Jankę i Staszka. Wojaż rozpoczęła na Wileńszczyźnie, mickiewiczowskiej ojczyźnie Polaków; a potem Moskwa- jądro bolszewickiego zła promieniującego na Eurazję i dalej, na cały świat. Droga Małgorzaty rozwidliła się następnie na Syberię i Kazachstan, bo demoniczny Mistrz rozdzielił losy jej przodków - młodego polskiego małżeństwa. Na końcu -Polska, ale nie ta wymarzona, wileńska, bo tę nam odebrano. My czytelnicy "Zielonej sukienki" możemy wziąć udział w takim podróżniczym rytuale. Jednak absurdem byłoby fizycznie powtarzać rodzinną włóczęgę Szumskiej. Autorka jakby delikatnie sugeruje nam, byśmy wybrali się w podobną, ale swoją tułaczkę, kalkomanię losów naszego rodu oraz narodu.

Jedyne, co mi przychodzi do głowy na gatunkowe określenie takiej niezwykle oryginalnej i bardzo wartościowej literatury to "edukacyjna saga drogi". Jej bohater opowiada o swoim wewnętrznym rozwoju, to znaczy o kształtowaniu się poglądów na siebie i świat - od dzieciństwa po aktualny wiek, w toku samotnej wędrówki tropami familijnych fabuł. W "edukacyjnej sadze drogi" aktualna narracja pierwszoosobowa przeplata się z przywoływanymi dziejami przodków, których los bohater stara się niemal dosłownie powtórzyć, podążając krętymi tropami ich peregrynacji a także śladami ich przeżyć. Czytam w książce Szumskiej nową wersję "żywotów równoległych", linii życia dwojga małżonków, kresek które za sprawą bolszewickich drani miały nigdy się już nie spotkać: "Staszek miał dwadzieścia sześć lat i dwudziestopięcioletni wyrok przymusowej pracy w Kazachstanie. Co za ironia, tyle ile żył na wolności, tyle teraz miał spędzić w więzieniu. Gdzieś tam, na Wileńszczyźnie, zostawił żonę i rocznego syna. Zresztą, kto to wie, czy nadal jego bliscy mieszkają w rodzinnej wsi- może ich też zesłali?" Swój los osobno przeżywała Janka, przeżuwając go długo jak głodny człowiek suchą skórkę z chleba: "Jej syn jest czteroletnim chłopcem. Jej mąż nadal żyje w więzieniu. Nic się nie zmieniło. Tylko lata lecą."

Ślepy los to zgrana alegoria i wierzę, że nieprawdziwa. Książki takie jak "Zielona sukienka" jeszcze w tej wierze mnie utwierdzają. Za dużo w naszym życiu pojawia się zbiegów okoliczności, fatalnych albo cudownych koincydencji, aby całkiem wykluczyć z niego hipotezę wyższego planu, czuwającej nad nami boskiej Opatrzności, albo Wielkiego Zwoju, w którym zapisano wszelkie nasze nieszczęścia. Kluczową datą w ciężkim życiu babci i dziadka Małgorzaty Szumskiej był dzień 5 III 53. "Staszek ma dwadzieścia dziewięć lat. Pracuje głęboko pod ziemią. Żyłowate ręce z trudem kują twardą skałę. (...) Tego dnia kończą robotę wcześniej. Ustawiają się na placu. Równo, w szeregach, rzędach, kwadratach i Stalin raczy wiedzieć w jakich jeszcze formach. (...) Już stoi wyprostowany, głowę ma podniesioną, czuje na niej lekki wiatr, pierwszy raz od dawna patrzy w niebo, słońce już schowało się za wysokim murem, ale jest jasno. W taki dzień ma się ochotę przejść po lśniącym śniegu albo siedzieć w oknie ciepłego domu, pić herbatę i patrzeć na zachodzące słońce. To jest bardzo ładny dzień, 5 marca 1953. Stalin umarł." To znaczący fakt, że dopiero wraz ze śmiercią krwawego tyrana, odżyła nadzieja dla jego niewolników. Cezura życia jak kod zawiera się w sekwencji cyfr: pięć trzy pięć trzy.               

Ćwierć wieku wcześniej Janka, przyszła żona Staszka, ma dziewięć lat, widzimy ją tuż przed wybuchem strasznej podwójnej polskiej wojny z hitlerowskimi Niemcami i stalinowską Rosją. "Z impetem wskakuje na wydmy, tworząc piaskową fontannę, która zasypuje jej bladoniebieską sukienkę. Krótkie kasztanowe włosy podskakują razem z nią, odsłaniając na chwilę małe uszka. Zaczyna się śmiać i z tym śmiechem biegnie w stronę domu." Sam skaczę teraz z fragmentu na fragment książki Małgorzaty Szumskiej, bo po lekturze zgodnej z chronologią, czyli "po bożemu", próbuję złamać tę linearność, aby na własny interpretacyjny użytek odnaleźć w niej punkty węzłowe, miejsca ważne dla mnie - czytelnika- który pragnie twórczo, a nie niewolniczo powtórzyć pisarski zamysł tej podróżniczki w przestrzeni i czasie. Rok 1939 jest jak filmowe cięcie w historii życia jej przodków. Zaczyna się szalona sekwencja jak w przyspieszonym tempie. Wojenne dzieje tego regionu polskich Kresów to pole totalitarnych eksperymentów. Tereny te są doświadczane raz po raz przez oba ludobójcze systemy, bolszewizm i nazizm. To jak poletko dwóch wcielonych diabłów, które wymieniają się tymi ziemiami, nie dając im leżeć odłogiem, odpocząć od morderczej orki, siewu śmierci, krwawych żniw i okupacyjnej młócki.                           

To właśnie tam polski los skupił się szczególnie boleśnie jak ostre, palące słońce w soczewce oka nie osłoniętego nawet powieką: "Ziemie, z których pochodzi Janka, Wileńszczyzna, to jedyny obszar przedwojennej Polski, który podczas wojny i zaraz po niej aż pięciokrotnie zmieniał okupanta. Pierwsi przyszli Sowieci, 18 września 1939 roku, zgodnie z ustaleniami paktu Ribbentrop-Mołotow. Ale już kilka tygodni później ZSRR oddał te ziemie Republice Litewskiej i Socjalistycznej Republice Białoruskiej. Sowieci wrócili w kwietniu 1940 roku, jednak nie na długo, bo już w 1941 roku Wileńszczyzna została przejęta przez Niemców. Na początku lipca 1944 roku po raz trzeci powrócili radzieccy towarzysze i znów zaprowadzili swój porządek. Pięć lat - pięć różnych okupacji. Stąd niespodziewane zmiany granic." Kolejny obraz babci Janki Małgorzata Szumska umieszcza w szczególnym podróżniczym obiektywie, specyficznym, bo ta wędrówka jest wygnaniem z dziecinnego raju: "Janka ma czternaście lat i długi kasztanowy warkocz zapleciony wokół głowy. (...) Ojciec nerwowo powozi konia, szarpie za lejce i krzyczy, co jakiś czas przeklina pod nosem. Jest ranek 29 stycznia 1944 roku. Jadą do Koniuch, do wioski z jej wczesnego dzieciństwa." Nazwa tej wsi powinna nam Polakom mrozić krew w żyłach.                       

Obraz spalonych domów i ludzkich szczątków powinien natychmiast przychodzić nam na myśl na samo wspomnienie tej miejscowości. Dlaczego tak nie jest? Z jakiego powodu Jedwabne stało się synonimem wojennej zbrodni Polaków na ich żydowskich sąsiadach, symbolem naszej narodowej hańby, a o Koniuchach, gdzie to (także) Żydzi mordowali Polaków słyszymy i czytamy tak niewiele? Książka Małgorzaty Szumskiej zawiera makabryczne relacje z pierwszej ręki, opisy bolszewickiej masakry na naszych rodakach. "W nocy z 28 na 29 stycznia 1944 roku na Koniuchy napadli sowieccy partyzanci. Nie po raz pierwszy, wcześniej wielokrotnie zastraszali mieszkańców, kradli bydło, pożywienie i ubrania. W końcu mieszkańcy Koniuch postanowili się bronić- uzbrojeni w dwie myśliwskie strzelby, widły i kosy ustawili nocne warty wokół wsi. (...) Ponad setka partyzantów stacjonujących w Puszczy Rudnickiej, wchodzących w skład grup ‘Śmierć Okupantowi’, ‘Śmierć faszystom’, ‘Piorun’ oraz ‘Margirio’, otoczyła wieś i zaatakowała tuż przed godziną piątą rano. Grupy były wielonarodowościowe - Litwini, Rosjanie, Białorusini, Żydzi - uciekinierzy z gett w Kownie i Wilnie."  Szumska szczegółowo opisuje bestialstwo bolszewickiej bandy i męczeństwo Koniuszan.                         

Sowiecka tłuszcza podpaliła słomiane dachy i drewniane domy szybko zajęły się ogniem. Polacy żywcem palili się w środku, a do tych którzy starali się uciec z objęć ognistej śmierci, strzelano jak do kaczek. "Atak trwał prawie dwie godziny, kiedy zaczęło świtać, partyzanci nie mieli już zbyt wiele do roboty - żywych nie mogli już znaleźć i prawie wszystkie domy spłonęły. Dla zabawy ułożyli przed sobą kilka nagich ciał, twarzami do góry. Strzelali im w krocza, a kiedy kula trafiła w nerwy, ciała konwulsyjnie drgały, sprawiając wrażenie, że ciągle jeszcze tli się w nich życie. Świt oświetlał wykrzywione w uśmiechach twarze oprawców. Wraz ze wschodem słońca wszyscy zniknęli w lesie." Obraz hekatomby Polaków zamordowanych przez bolszewicką zgraję, w której było wielu Żydów, jest jak najstraszniejszy horror. To co najcenniejsze w "Zielonej sukience" Małgorzaty Szumskiej, że książka nie jest wyłącznie efektem archiwalnej kwerendy. Pisarka przytacza relacje bezpośredniego świadka tamtego strasznego zdarzenia. To w przerażonych oczach jej babci zatrzymały się kadry grozy. Nic dziwnego, skoro jako czternastolatka ujrzała Zagładę, potworny koniec dziecięcego świata, maleńkiej ojczyzny, zamordowanej przez złych dorosłych, którzy zrzucili ludzką skórę, aby zamienić się w prawdziwe bestie.                            

Apokalipsa w Koniuchach widziana oczyma dziewczynki zawiera podwójną dawkę niewyobrażalnego dziecięcego bólu fizycznego i psychicznego cierpienia. To jest jak surrealistyczny obraz, koszmar na jawie. "Janka ciągle siedzi na wozie. Z niedowierzaniem, jakby to był sen, rozgląda się dookoła, podczas gdy jej ojciec dawno zeskoczył z wozu i zniknął w otaczającym ich dymie. (...) Janka  patrzy na ganek jednego z domów, tu mieszkała jej koleżanka Lidka. Z domu zostało niewiele, ten ganek właśnie, kawałek ściany i schody. Na klamce od drzwi wejściowych wisi zaplątany czarny warkocz i przyczepione do niego jakieś gałgany. Tyle zostało z Lidki, warkocz i strzępy spalonego ciała. Jeden z Sowietów przywiązał dziewczynę za włosy do drzwi, tak żeby nie mogła uciec od pożaru." Moja polonistyczna pamięć wychowana na szkolnych lekturach obowiązkowych od razu podpowiada mi znany wiersz Tadeusza Różewicza pt. "Warkoczyk", sufluje mi podręcznikowy fragment poetycki: "W wielkich skrzyniach/ kłębią się suche włosy/ uduszonych/ i szary warkoczyk/ mysi ogonek ze wstążeczką/ za który pociągają w szkole/niegrzeczni chłopcy." Ten utwór wbił się już nam do głów i serc, nosimy te słowa w sobie. Wiemy wiele o Zagładzie dzieci w Auschwitz i niemieckich zbrodniach.           

Mało, tyle co nic, wiemy o Polakach - najmłodszych, młodych, dojrzałych, wiekowych - zsyłanych, wyzyskiwanych, dręczonych i mordowanych przez bolszewików i ich sługusów, zwłaszcza jeżeli mieli żydowskie korzenie. Z prawdą na ten temat, tak przemilczany w III RP, można zapoznać się czytając książki wspomnieniowe, takie choćby jak znakomita "Zielona sukienka" Małgorzaty Szumskiej. Niewielu Polaków z dyplomami historyków chce podejmować tę niebezpieczną problematykę w taki sposób, aby nie bać się łamać tabu narzucone przez dominujące salonowe gremia. Dlatego historyczną narrację o tym okresie przejmują gwiazdy antypolskiej propagandy pokroju Jana Tomasza Grossa. Podczas lektury książki Szumskiej i fragmentu poświęconego hekatombie w Koniuchach, znów sięgnąłem do przeczytanej przeze mnie wcześniej pracy Leszka Żebrowskiego "Mity przeciwko Polsce. Żydzi. Polacy. Komunizm. 1939-2012". To moim zdaniem jedna z niewielu naprawdę profesjonalnych, uczciwych i zniuansowanych analiz. Zawiera ona rozdział zatytułowany "Koniuchy, 29 stycznia 1944", w którym Żebrowski nie tylko cytuje dokumenty na temat tej sowieckiej zbrodni, ale zastanawia się nad fenomenem przemilczenia jednych i nagłaśniania innych wojennych epizodów w zależności od panującej koniunktury oraz służalczej propagandy.      

Odnosząc się do narodowości leśnych zbrodniarzy publicysta napisał: "Sprawcy, mimo że formalnie zaliczali się do partyzantki sowieckiej, sami uważali się przede wszystkim za partyzantów żydowskich. Całością tej ludobójczej akcji dowodził Henoch Ziman vel Genrikas Zimanas, wówczas I sekretarz Południowego Obwodowego Komitetu KP Litwy, a jednocześnie dowódca tzw. Południowej Brygady Partyzanckiej. Po wojnie przywódcy PRL odznaczyli go ... Orderem Wojennym Virtuti Militari, którego po dziś dzień nikt mu nie odebrał. Dowódca żydowskich oddziałów z Puszczy Rudnickiej Abba Kovner traktowany jest w świecie jako jeden z największych bohaterów żydowskiego ruchu oporu."  Tak można manipulować historią, jeśli panuje się nad archiwami, wydawnictwami i mediami. Rozdział o Koniuchach Żebrowski kończy oskarżeniem: "Gdzie są uczeni, ludzie kultury i sztuki, dziennikarze, politycy, wszelcy relatywni moraliści, którzy tak ochoczo zabierali głos w sprawie Jedwabnego? Dlaczego nie stać ich na akt potępienia ludobójstwa w Koniuchach, które są przecież symbolem gehenny polskiej ludności na Kresach Wschodnich? Przecież zło nie ma narodowości."  Na szczęście są jeszcze polskie prawdy rodzinne: o warkoczykach spalonych dziewcząt oraz o sukienkach koloru nadziei.