Mieszkam a Londynie, a mój serdeczny przyjaciel Jarek w miejscowości o pokrewnej nazwie - Lublin. Od otwarcia lotniska w Świdniku dzieli nas od siebie kilka kilometrów. Po wyjściu z hali przylotów wystarczy dwadzieścia minut jazdy samochodem, by zasiąść razem przy stole. Jego stole: on i ja. Starzy kumple z czasów ogólniaka. Przyjaciele na życie. Bracia.

Przestrzeń kurczy się wokół nas nieustannie, a planeta zmienia w pigułkę. Nie jest to zjawisko jednowymiarowe. To samo dzieje się z czasem. Zajmując się fotografią, uwielbiam badać jego elastyczność - oddzielać datę moich urodzin od ważnych wydarzeń w historii; porównywać czas pobytu na Wyspach, z podobnymi okresami w życiu innych ludzi. Najbardziej jednak fascynuje mnie stawianie aparatu w roli wspólnego mianownika - medium które szukając kontaktu z przeszłością, naświetla ją w czasie teraźniejszym. I odwrotnie.

Mój aparat szuka dowodów na to, że między historią a chwilą obecną nie ma żadnej wielkiej dziury. Ulegamy takiemu złudzeniu oglądając stare kroniki filmowe i zdjęcia. Drgający lekko obraz i pożółkłe kadry sprawiają wrażenie, że między współczesnym światem, a tym co było kiedyś, rozciąga się w pamięci niczym nie wypełniona pustka. Nic podobnego. Tam nie ma próżni. Czas i przestrzeń schodzą się w niej na zakładkę i wypełniają po brzegi. Interesuje mnie ta szara strefa. Jeśli fotografując udaje mi się zwabić odbiorcę w jej półmrok, zadanie wykonane.

Z reszta nie tylko brak światła tam panuje. To strefa pół-czasu, ćwierć-przestrzeni i jednej ósmej marzeń. Zamieszkują ją ludzie którzy nie mają daty urodzin. Jeśli istnieją w moich kadrach, to są anonimowi. Aksjomatycznie funkcjonują w swej codzienności. Nie maja ram, oprócz krawędzi zdjęcia. Stają się co najwyżej zaimkiem osobowym powstających obrazów.

W Lublinie nawet w południe panuje półmrok. Może częściej niż inni mrugam? Nie wiem. Tak przynajmniej postrzegam to miasto. Rozkoszując się jego odrestaurowanym sercem, w każdej chwili mogę znaleźć miejsce, gdzie czas się zatrzymał. Mam słabość do chłodnych, zroszonych wilgocią ścian. Do hieroglifów przemijania wygrawerowanych na łuszczącym się tynku. Do okien bez futryn i porzuconych samotnie na podwórkach drzwiach, przez które setki tysięcy razy ktoś przechodził. Teraz one porastają mchem odchodząc na zawsze.

To moja przestrzeń - nazywam ją byciem pomiędzy. Stąpam po niej z aparatem przyklejonym do twarzy, jak człowiek który po kamieniach dociera na drugi brzeg rzeki - suchą nogą, a jednak w samym środku wody. Wciśnięty między lęk i radość stąpania po powierzchni pozornie niemożliwej. Wszystko zależny od punktu widzenia. To kwestia osobistej optyki.