Z rozbrajającą szczerością przywódca Białorusi wypowiedział się na temat zaangażowania jego wojsk w konflikt na Ukrainie. Łukaszenka twierdzi, że Kreml nie naciska na władze w Mińsku. Przyznaje jednocześnie, że Rosja pozostaje największym sojusznikiem, a jeśli Ukraina zaatakuje pierwsza, czekają ją srogie konsekwencje.

"Jeśli Ukraińcy nie przekroczą naszej granicy, nigdy nie zaangażujemy się w tę brutalną wojną. Zawsze jednak pomożemy Rosji - są naszymi sojusznikami" - w ten sposób Alaksandr Łukaszenka definitywnie wykluczył udział wojsk swojego kraju w trwającym konflikcie i dodał z rozbrajającą szczerością - "Zaangażować Białoruś? A co to da? Nic".

Białoruski przywódca udzielił wywiadu prorosyjskiej dziennikarce z Ukrainy - Dianie Panczenko.

Łukaszenka stwierdził w jego trakcie, że Władimir Putin już osiągnął swoje cele w tak zwanej "specjalnej operacji militarnej" i obie strony konfliktu powinny usiąść do stołu negocjacyjnego i rozwiązać wszystkie kwestie sporne, łącznie z przyszłością Krymu i innymi terytoriami, które Moskwa uważa już za swoje.

"Musimy usiąść i to przedyskutować to wszystko. Tak mi się wydaje... Krym, Chersoń, Zaporoże, Donieck i Ługańsk. Wszystko musi być przedyskutowane" - dość chaotycznie tłumaczył Łukaszenka.

Prezydent podkreśla jednak, że Białoruś ruszy na wojnę w jednym przypadku. "Jeśli agresja przeciw naszemu krajowi ruszy z Polski, Litwy i Łotwy - odpowiemy wszystkim, co mamy" i dodał, że jeśli Ukraińcy zaatakują pierwsi użyta przeciwko nim zostanie nie tylko broń nuklearna, ale coś więcej.

"Uderzymy w centra decyzyjne i to bez żadnego uprzedzenia" - odgraża się Łukaszenka, który najwyraźniej dysponuje jakąś tajemniczą, nieznaną bronią.