Zasiłki dla dzieci Polaków pracujących na Wyspach kosztują Urząd Podatków i Ceł Jej Królewskiej Mości sto kilkadziesiąt milionów złotych rocznie. Obroty jednej brytyjskiej sieci hipermarketów w Polsce to kilkanaście miliardów złotych rocznie. Brytyjski rząd, starając się przypodobać niechętnym imigrantom poddanym królowej, powinien jednak brać pod uwagę uboczne skutki antagonizowania Polaków. Tych na Wyspach i tych w kraju.

Przed laty, pracując w Wielkiej Brytanii jako dziennikarz miałem szczęście w pełni korzystać z dobrodziejstw opiekuńczego Zjednoczonego Królestwa. Cieszyłem się z zasiłku na dziecko nie mniej niż z faktu, że brytyjski formularz PIT miał półtorej strony, a święta osoba z infolinii z bezgraniczną cierpliwością pomagała go wypełnić. Ciężko pracowałem i z zażenowaniem słyszę dziś o rodakach, którzy wykorzystują to dobrze zorganizowane i szanujące swoich obywateli państwo po to, by w majestacie prawa wyłudzać zasiłki.

Na pewno należy wykazać pełne zrozumienie dla oburzenia zjawiskiem tzw. turystyki zasiłkowej. Inaczej niż na wschodzie kontynentu, oszukiwanie państwa jest przecież dla Brytyjczyków procederem niestosownym. Czymś innym jest jednak uszczelnianie systemu zasiłków, a czymś innym dyskryminacja pracowników z powodu narodowości. To sprzeczne nie tylko z prawem unijnym, ale i zdrowym rozsądkiem.

Polacy w Brytanii ciężko pracują, płacą podatki na tych samych zasadach co miejscowi i mają prawo korzystania z zasiłków tak samo jak inni pracownicy. Ponadto znaczna część Polaków pracujących na Wyspach nie ma przecież zamiaru wracać do Polski. Ich dzieci będą w przyszłości poddanymi Królowej i child benefits przysługują im tak samo, jak dzieciom pracowników o genach celtyckich, anglosaskich, jamajskich czy pakistańskich. Funkcją child benefit jest nie tylko wspieranie przyrostu naturalnego i redystrybucja, czyli kierowanie pieniędzy do rodzin, po to by wyrównać dochody i szanse. W interesie władz w Londynie leży, by zyskać lojalność imigrantów z Polski wobec nowej ojczyzny.

Oczywiście argument o tym, że Brytyjczycy pracujący w Polsce mogą bez przeszkód korzystać z polskich świadczeń społecznych, może być nieco groteskowy. Niech rząd w Londynie nie zapomina jednak o korporacjach zarabiających nad Wisłą krocie, korzystających z polskiej infrastruktury i taniej siły roboczej, a płacących u nas - jak twierdzą niektóre źródła - zastanawiająco niskie podatki.  

Wynegocjowanie przez Londyn wyjątków podważających reguły wolnego przepływu pracowników i usług i tak wydaje się mało prawdopodobne. Dlatego można chyba przyjąć, że celem wypowiedzi premiera Davida Camerona i innych polityków na wyspach jest zrobienie odpowiedniego wrażenia na wyborcach. To normalne, że politycy wyczuwają społeczne nastroje i w chwili, gdy Brytyjczycy obawiają się napływu taniej siły roboczej z Rumunii i Bułgarii, zapowiadają działania, które tworzą wrażenie, że władza stoi po stronie ludu.
Problem w tym, że rząd w Londynie, proponując dyskryminację na podstawie kryterium narodowościowego, godzi w zasady działania Unii Europejskiej, w której Wielka Brytania wciąż pozostaje.

Na koniec pragnę wyrazić obawę, że pan premier Cameron i urzędnicy Jej Królewskiej Mości i tak nie poskromią skłonności niektórych imigrantów ze wschodu do omijania prawa. Polacy zawsze byli pomysłowi i przekorni, a dodatkowo nauczyli się oszukiwać państwo w okresie, gdy przyszło nam żyć po wschodniej stronie żelaznej kurtyny...