Niekwestionowany sukces serialowej „Wielkiej wody” przeczy powtarzanym przez lata teoriom, że jesteśmy jako Polacy zmęczeni historią. Jesteśmy zmęczeni – bo któż by nie był – nieudolnym, schematycznym i napuszonym opowiadaniem o historii, zmienianiem opowieści o żywych ludziach i ich dylematach w jednowymiarową czytankę lub akademię na cześć. Dziś do kin wchodzi film sięgający po nieco dalszą historię niż powódź tysiąclecia. Jak sobie z nią poradził?

"Chrzciny" Jakuba Skoczenia, które wchodzą dziś do kin, trafiają w ciekawą niszę na polskim rynku. Kręcimy od lat wiele filmów historycznych czy mówiąc szerzej - dotykających ważnych momentów z naszej przeszłości. Nie ma wśród nich jednak wielu takich, którym udałoby się uniknąć koturnowości, patosu i uderzania wyłącznie w bogoojczyźniane tony. Wśród szlachetnych wyjątków i prób przełamania tego trendu w ostatnich latach wymieniłbym choćby "Żeby nie było śladów", "Obławę", "Jacka Stronga", "80 milionów" czy "Różyczkę". Klasykiem, który się nie starzeje, pozostaje oczywiście "Prawo i pięść". W każdym z tych przypadków historyczne wydarzenia są tłem dla wielowymiarowych, intrygujących bohaterów.

"Uwielbiam, gdy postać filmowa jest jak najdalej ode mnie". Katarzyna Figura w RMF FM

Koncept, na którym opierają się "Chrzciny", jest dość teatralny (to broń boże nie zarzut). Marianna, energiczna wdowa mieszkająca w małej górzystej miejscowości, zbiera w rodzinnym domu wszystkie swoje dzieci. To pierwsza taka sytuacja od kilkunastu lat. Pretekstem są chrzciny jej wnuka. Pech chciał, że datę uroczystości wyznaczono na 13 grudnia 1981 r.

W czasie porannej wizyty u miejscowego księdza Marianna dowiaduje się, że wprowadzony został stan wojenny. Nie chce, by decyzja generała w wielkich okularach zniweczyła jej misterny plan pięknego rodzinnego świętowania i pojednania. Postanawia więc ją przemilczeć. Nietrudno się domyśleć, że to początek komedii omyłek. Słodko-gorzkiej, bo w rodzinie buzują emocje. Powodów do kłótni nie brakuje, a dzieci Marianny dzieli zarówno stosunek do wydarzeń z ich wspólnego przeszłości, jak i teraźniejsze wybory. Każde z szóstki rodzeństwa ma zresztą dość wyrazisty charakter. Być może to geny odziedziczone po mamusi.

Dla celów promocyjnych ten film pakowany jest do szufladki z napisem "komedia". Zawiedzie się jednak ten, kto oczekuje po nim wyłącznie beztroskiego śmiechu czy lekkiej, pretekstowej fabułki. Siła tego obrazu tkwi zresztą m.in. właśnie w jego hybrydowości gatunkowej. Komedia miesza się tutaj z dramatem i trafnymi obserwacjami obyczajowymi. Na historyczne wydarzenia patrzymy z prywatnej perspektywy poszczególnych bohaterów, przez pryzmat ich wyborów, obaw i dylematów. Mamy nad nimi tę przewagę, że wiemy, co wydarzy się za kilka lat i czyje przewidywania się sprawdzą.

Od lat o polskiej prowincji i jej mieszkańcach opowiadamy w kinie językiem skrajności. Mamy do wyboru albo smarzowszczyznę ze wszystkimi jej znakami rozpoznawczymi (bluzgi, lejąca się strumieniami wóda i wisząca nad tym wszystkim siekiera, która jak słynna strzelba Czechowa w końcu musi zostać użyta), albo klimaty rodem z "Rancza" czy "U Pana Boga za piecem". "Chrzciny" warto docenić m.in. dlatego, że nie idą żadną z tych dróg. Widać to choćby w przypadku Marianny - jej pobożność nie jest ani dewocją, ani fanatyzmem. A tak byłoby najłatwiej...

Skoczeń zgromadził zacną obsadę (dzieci Marianny grają m.in. Michał Żurawski, Maciej Musiałowski, Tomasz Schuchardt i Marianna Gierszewska, na ekranie oglądamy też m.in. Tomasza Włosoka czy Andrzeja Konopkę) i każdemu dał coś do zagrania. Mamy tu i komunistę, i gorącego zwolennika "Solidarności", i matkę, która nie chce przyznać się, kto jest ojcem jej dziecka. Nie wszystkie portrety są równie szczegółowe czy zniuansowane, a motywacje niektórych bohaterów pozostają dla nas zagadką. Mimo to nie jest trudno odnaleźć się w tej rodzinie, przenieść w ten świat makatek, słomianek i meblościanek, które doskonale pamięta jeszcze moje, urodzone po stanie wojennym pokolenie.

Jedną rzecz trzeba powiedzieć bardzo jasno - "Chrzciny" to film, który dźwiga na swoich barkach Katarzyna Figura. To jej charyzma sprawia, że przymykamy oko na szeleszczące czasem papierem dialogi czy umowność i teatralność konceptu, na którym opiera się scenariusz. To grana przez nią Marianna jest centrum tego mikroświata, do którego wchodzimy. Choć od początku widzimy, jak karkołomny i absurdalny jest jej plan, trudno jej nie kibicować. Ma w sobie dużo energii i wdzięku, a jednocześnie pewną prostotę i prawdę - wiemy, że to, co robi, robi z miłości i chęci posklejania skomplikowanej rodzinnej układanki w jedną całość.

Katarzyna Figura pokazuje w "Chrzcinach" szeroką paletę swoich umiejętności aktorskich. Obok scen komediowych mamy też momenty dramatyczne, autentycznie poruszające, które pogłębiają nam obraz Marianny i jej rodziny. Pokazują, że to kobieta po przejściach, z dość skomplikowanym życiorysem. To świetnie, że reżyser miał odwagę powierzyć jej taki materiał. Czy to będzie jakieś nowe otwarcie w jej karierze? Nie podejmuję się tak daleko idących spekulacji. Trudno jednak nie czuć jako widz satysfakcji, gdy aktorka obsadzana przez lata "po warunkach" i zepchnięta do pewnej szuflady ma okazję z niej wyjść i znakomicie ją wykorzystuje. Powiem więcej - przychodzi mi do głowy co najmniej kilka nazwisk innych aktorek i aktorów, którzy po latach intensywnego grania znaleźli się na uboczu, bo nikt nie ma na nich pomysłu.