Gdyby nie to, że za tydzień zaczynają się wakacje, stawiałbym na zwycięstwo Komorowskiego. Letnie wyjazdy i naturalne obniżenie frekwencji sprawiają jednak, że nad wyborczym wynikiem wisi wielki znak zapytania.

Teoretycznie rzecz biorąc Komorowski ma w ręku dwa silne atuty. Malejącą (zwłaszcza w porównaniu z niektórymi sondażami), ale jednak wciąż utrzymującą się przewagę z I tury i wyborców lewicy, którzy tradycyjnie, łaskawszym okiem patrzą w II turze na kandydata Platformy. Co prawda, nie wierzę w to, żeby Grzegorz Napieralski wezwał do głosowania na Komorowskiego - zbyt mocno koliduje to z jego strategią odróżniania się od Platformy, ale nawet bez takiego wezwania, większość wyborców lidera lewicy, jeśli pójdzie do urn, to po to, by zagrodzić drogę do Pałacu Prezydenckiego Kaczyńskiemu.

Wszystkie te atuty blakną jednak przy spodziewanej frekwencji wyborczej. Miejscy i lepiej zarabiający wyborcy Komorowskiego znacznie tłumniej wyruszą w najbliższy weekend na wakacje, niż ich polityczni rywale. A socjologowie twierdzą, że wystarczy frekwencyjny spadek w okolice 40 procent, by wyborcy Kaczyńskiego zaczęli dominować przy urnach. Platforma musi więc mobilizować tych, którzy głosowali w niedzielę, by to samo zrobili 4 lipca i namawiać tych, którzy nie głosowali, by tym razem nie leniuchowali. Prostym, najprostszym sposobem jest rozbudzanie anty-PiSowskich i "anty-IV Rzeczpospolitych" emocji, ale to jest tyleż proste co groźne - bo wyborcy mogą uznać, że partia obiecująca spokój, zgodę, szacunek i budowanie przesadza i przestaje im się podobać.

PiS ma prostsze zadanie - spokój, spokój i jeszcze raz spokój, i takie przygotowanie swego kandydata do debat, by utrzymać legendę wielkiej przemiany prezesa.