Znany z polskiej ligi trener Oleg Zozulya opowiedział w rozmowie z RMF FM o tym jak wygląda obecnie życie w Zaporożu w południowo-wschodniej Ukrainie. "U nas jeszcze w miarę cisza i spokój. Jesteśmy przygotowani. Będziemy bronić miasta. Każdy pomaga jak może - ja także" – mówi ukraiński szkoleniowiec.

Patryk Serwański: Proszę przyjąć wyrazy wsparcia dla Ukrainy. Jak obecnie wygląda sytuacja w Zaporożu?

Oleg Zozulya: Dziękuję. Sytuacja w Zaporożu wygląda na razie nieźle, dość spokojnie. Kijów, Chersoń, inne miasta - tam jest o wiele ciężej. To, co dzieje się w Charkowie, to masakra. U nas jeszcze w miarę cisza i spokój. Jesteśmy przygotowani. Będziemy bronić miasta. Każdy pomaga, jak może - ja także. Wpłacamy pieniądze, dajemy rzeczy, które mogą pomóc obrońcom miasta. Będziemy walczyć. Rosjanie będą mieli z nami ciężko. Nie przejdą. Jesteśmy silni. Ukraina jest mocna. Wierzę, że wszystko będzie dobrze.

W mieście pojawiły się już pierwsze problemy z zaopatrzeniem sklepów?

Tak... ciężka sytuacja. Wszyscy czujemy też niepewność - idziesz spać i nie wiesz, czy rano się obudzisz. Ciągle się kontaktuję z rodziną, która wyjechała poza miasto. Wszystko to, o co proszą nas lokalne władze, wykonujemy. Po godz. 17 ludzi nie ma praktycznie na ulicach. Światła są wygaszone. Wsłuchujemy się we wszystkie komunikaty. Nie myślałem, że coś takiego może się wydarzyć, że tak to może wyglądać. To, co widać w telewizji, niewiele znaczy, gdy na własne oczy zobaczy się wybuchu, usłyszy strzały. U nas też w mieście to już wszystko było. Szok.

Kiedy z perspektywy telewizji czy mediów społecznościowych obserwujemy sytuację w Ukrainie, to ciężko nam uwierzyć w to, co się dzieje.

Ja sam nie umiem tego pojąć. Dopiero jak widzisz ma ulicach sprzęt wojskowy, widzisz ludzi z karabinami. Staramy się pomagać, jak możemy. Dziś byłem w sklepie kupić jakieś jedzenie dla naszych wojskowych.

W mieście były już alarmy przeciwlotnicze?

Przez pierwsze dni codziennie były alarmy. Ludzie uciekali, chowali się w schronach. W miejscu przeznaczonym dla 1000 osób było 3-4 tysiące. Głównie matki, dzieci. Dopiero na koniec wchodzą mężczyźni. Ludzie zabierają także swoje zwierzęta. Gdy słychać syreny, próbują uratować, co się da. 

Opracowanie: