To, że się spotkaliśmy to cud albo oznaka, że ktoś nad nami czuwał. Minął rok, od kiedy poznałem Wiktorię i jej dwie kilkuletnie córki. Razem ruszyliśmy w podróż do Polski. Dla mnie był to powrót do domu, dla nich - ucieczka do bezpiecznego miejsca. Dziewczyny są bezpieczne i to jest w tej historii najważniejsze. Znalazły schronienie w Małopolsce, ale sercem wciąż są w rodzinnej Białej Cerkwii, niewiele ponad 80 kilometrów na południe od Kijowa. Ich opowieść o 24 lutego 2022 roku można by podzielić między setki tysięcy matek, które dla bezpieczeństwa swoich dzieci uciekały przed zagrożeniem. To pokazuje, że na rosyjskiej inwazji na kraj naszych sąsiadów, podobnie zresztą jak na każdej wojnie, najbardziej cierpią najbardziej niewinni, zwykli ludzie. Zacznijmy jednak od początku.

24 lutego nad ranem wszystkich przebywających na Ukrainie obudziły dźwięki wybuchów, a zaraz potem wycie syren alarmowych. Mnie obudził telefon z Kopca Kościuszki, telefonowała wtedy Malwina Zaborowska, która prezentowała Fakty w RMF FM. Informacja, w którą sam na początku nie wierzyłem, była krótka: Zaczęła się wojna.

Na początku być może działają jakieś wewnętrzne mechanizmy obronne i człowiek myśli sobie, że to może nie to, że może eksplodował jakiś piec w pobliskiej kotłowni, że przecież to niemożliwe, żeby w XXI wieku ktoś zaatakował miasto, w którym mieszkają normalni ludzie. Po chwili jednak kiedy eksplozji było więcej, stało się jasne, że zapowiadana trzy dni wcześniej tzw. "specjalna wojenna operacja" stała się faktem.

Chwilę potem odebrałem telefon od dawnego redakcyjnego kolegi Patryka Michalskiego, który podobnie jak ja mieszkał w hotelu Ukraina w centrum Kijowa i relacjonował sytuację w stolicy dla odbiorców Wirtualnej Polski. Było jasne, że będziemy trzymać się razem. Nie mieliśmy ze sobą ani dużych ekip, ani ochrony, jak miały w zwyczaju, zwłaszcza zachodnie, duże stacje.

Pierwsze sygnały z naszych redakcji mówiły o tym, że zostajemy na miejscu i relacjonujemy sytuację. Ramówka naszego radia wywróciła się do góry nogami. Krótkie i zwięzłe, nadawane co godzinę Fakty RMF FM stały się niemal ciągłą audycją. Co kwadrans starałem się relacjonować to, co widzę na ulicach ukraińskiej stolicy.

Chwilę po południu, kiedy internet obiegło nagranie rosyjskiego czołgu rozjeżdżającego samochód cywila na północnych obrzeżach Kijowa, stało się jasne, że sytuacja jest groźna. Zachodnie wylotówki z Kijowa były zakorkowane, dworzec był pełen ludzi, próbujących uciekać ze stolicy, której zdobycie w ciągu trzech dni zapowiedzieli Rosjanie. Tych, którzy nie zmieścili się do pociągów, powtarzający się alarm przeciwlotniczy zepchnął na podziemne stacje metra - największego i powszechnie dostępnego schronu w tym kilkumilionowym mieście.

Ulica Instytutska - tam, gdzie swoją siedzibę ma prezydent i najważniejsze urzędy państwa - była najpilniej strzeżonym miejscem w Kijowie. W pierwszym dniu rosyjskiej inwazji na Ukrainę w hotelu pozostali już tylko dziennikarze. Personel i goście, którzy mieli taką możliwość, ewakuowali się. Setki tysięcy kijowian szykowały się do nocy w schronach i na stacjach metra, by nazajutrz podjąć kolejną próbę wyjazdu z miasta.

W pociągach priorytet miały matki z małymi dziećmi, dla nas było więc jasne, że nie będziemy nawet próbować wyjeżdżać takim sposobem. Wszystkie inne też nie były możliwe. Na wypożyczenie auta nie było żadnych szans, na znalezienie taksówki również. Nasi szefowie próbowali wszelkich metod, by wyciągnąć nas z ukraińskiej stolicy, choćby kilkadziesiąt kilometrów za miasto.

W pierwszą noc po rozpoczęciu inwazji, Rosjanie ponownie uderzyli w Kijów. Po zajęciu części północnych obrzeży miasta, w tym okolic Hostomla, Irpienia, Buczy, rejonu Obołoń - uderzyli też w rejon Darnicki, wielką dzielnicę mieszkaniową.

W oczekiwaniu na dalszy rozwój wydarzeń Patryk odebrał telefon od Tomka Jędruchowa - korespondenta TVP w Kijowie, który poinformował nas, że wyjeżdża z miasta i ma dwa wolne miejsca w aucie. Ruszyliśmy na południe. Na trasie mijały nas rozpędzone kolumny samochodów z flagami państw z całego świata. Kolejne ambasady ewakuowały swój personel.

Po kilku godzinach dojechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów na południe. Po przystanku w Wasylkowie i Fastowie, dotarliśmy do Białej Cerkwii. Rano po kolejnych konsultacjach z redakcjami otrzymaliśmy polecenie, by wracać do Polski. Tomek i jego operator Marcin zostali.

Po wielu telefonach Patryk dostał sygnał od znajomego, że ma kolegę w Białej Cerkwii. Jarosław przekazał nam namiary do swoich bliskich, którzy obiecali pomóc. Odebrał nas Wowa, który przekazał, że zna dziewczynę, młodą mamę, która ma dwie kilkuletnie córki i chce wyjechać do Polski, w trosce o ich bezpieczeństwo. Zapytał, czy poprowadzimy jej samochód. Po kilku godzinach dotarliśmy do wsi, w której młoda mama schroniła się z córkami. Tak poznaliśmy Wiktorię, Saszę i Nastię, które dwie doby wcześniej szykowały się do przedszkola i do szkoły. Nikt z nas nie spodziewał się, że za kilkanaście godzin razem ruszymy w podróż do bezpiecznego miejsca.

Sen Saszy

Na kilka dni przed wojną młodsza córka Wiktorii Sasza obudziła się w nocy, krzycząc "Mamo, ratuj mnie!". Wiktoria wspomina dziś, że taka sytuacja nigdy wcześniej się nie zdarzyła, ale jako młodą matkę niezwykle ją poruszyła. Te słowa małej dziewczynki pchnęły ją do natychmiastowego działania, kiedy było jasne, że inwazja armii Putina stała się faktem. 

To było kilka dni przed wojną. Nie mam pojęcia, dlaczego tak się stało. Nie wiem, czy dziecko coś przeczuwało, czy może gdzieś coś usłyszało, ale rzeczywiście - moja mała trzylatka przebudziła się w nocy, krzycząc - Mamo! Ratuj mnie! - wspomina dziś Wiktoria, która choć miała pewne obawy, nie spodziewała, że zagrożenie dotknie jej rodzinę bezpośrednio. Niektórzy mówili, że trzeba się szykować do wojny. Ze sklepów znikały różne towary. Myślałam, że to tylko obawy starszych ludzi - wspomina. 

Na kilka dni przed wojną, na wejściach do klatek schodowych zaczęły się pojawiać napisy "schrony". To już wzbudziło pewien lęk. Dzień przed wojną, w grupie klasy mojej córki, w mediach społecznościowych rodzice i wychowawcy pisali instrukcje, co robić na wypadek bombardowania. Ciężko i strasznie było to czytać. Nie mogłam zrozumieć, że coś takiego jak bombardowanie może się w ogóle wydarzyć... - zaznacza.

24 lutego obudził mnie potężny wybuch, usłyszałam go nad ranem, w ciemnym pokoju, leżąc w łóżku ze swoimi córkami. Prawdę mówiąc, najpierw pomyślałam, że może coś wybuchło tuż przy naszym bloku, może jakiś samochód. Nie mogłam jakoś uwierzyć, że to eksplozje wojenne. Serce biło coraz mocniej. Włączyłam światło, usłyszałam kolejny ogromny wybuch. Spojrzałam przez okno, ludzie robili to samo. W bloku naprzeciwko też zerkali, każdy chciał zobaczyć i zrozumieć, co w ogóle się wydarzyło - mówi młoda mama. 

Krótko potem, jak wspomina dziś Wiktoria, ulicami Białej Cerkwii pędziły samochody z ludźmi, chcącymi się ewakuować. Być może z miasta, być może także z kraju. Bardzo dużo ludzi, w samochodach, z dużą prędkością próbowało wyjechać z miasta. Myślę, że ci, którzy byli spakowani, zrobili to od razu. Ja się wcześniej nie pakowałam, nie było w domu jakiejś paczki, torby na wypadek wyjazdu z rzeczami dzieci, moimi rzeczami czy dokumentami. Potem szukałam tego wszystkiego w pośpiechu. Dużo rzeczy swoich i dzieci zostawiłam w domu. Nie wiedziałam do końca, co powinnam wtedy zabrać, nie wiedziałam, że wyjedziemy na dłużej - dodaje.

10 minut na spakowanie rzeczy

Na wieś, do niewielkiego domu swoich przyjaciół Wika z dziewczynkami wyjechały ze znajomą. Decyzja o wyjeździe była natychmiastowa, kiedy za oknami słychać było huki kolejnych eksplozji. Czasu na pakowanie nie było. Wiktoria zabrała tylko to, co miała pod ręką. Stwierdziłyśmy, że lepiej będzie wyjechać na wieś. Zebrałyśmy dzieci w dużym pośpiechu. Koleżanka do mnie zadzwoniła, zgadzając się na wyjazd. Powiedziała, że będzie koło mojego domu za 10 minut. W ciągu tych dziesięciu minut spakowałam w jedną siatkę wszystko co mogło być potrzebne, zakładałam, że na 2-3 dni. Nie brałam za dużo, bo koleżanka jechała z malutkim, miesięcznym dzieckiem i przekazała, że ma całkowicie zapakowany bagażnik ­- wspomina dziś Wiktoria.

Na wypadek gdyby trzeba było uciekać dziewczyny, będąc już na wsi, spały w ubraniach. Jej - młodej mamie - trudno było jednak w ogóle przysnąć. Ciągła obawa o bezpieczeństwo córek podpowiadała, by wyjechać w bezpieczne miejsce. Próbowała ją uspokajać mama, z którą wciąż była w kontakcie.

Kładłyśmy się spać w ubraniach, dla przykładu - dzieci były cały czas ubrane w bluzy, w spodnie - tak, żeby w razie czego móc natychmiast je zabrać i pobiec do piwnicy. Wtedy zrozumiałam, że im dłużej tam zostaniemy, tym bardziej strasznie będzie. Wszystko wskazywało na to, że będzie tylko gorzej. Mama próbowała mnie uspokoić, że tak jak szybko się to wszystko zaczęło, tak i szybko się skończy, że może w trzy dni. Mama mówiła, że może lepiej, żebym nigdzie nie jechała, że może lepiej nie jechać do Polski. Dużo ludzi nie wierzyło w to, że to zajdzie tak daleko i że ja sama z dziećmi będę w rocznicę tej wojny w Polsce.

Zanim ruszymy w drogę, przyjaciele Wiki wyposażają dziewczyny i nas w zapas jedzenia na drogę. Ustalamy, że pojedziemy najpierw w kierunku Winnicy i Chmielnickiego. Kiedy mówię, że pora ruszać, Wika drżącym głosem mówi: Powierzam Wam całe swoje życie.

Pierwszego dnia podróży, przez Winnicę udaje nam się dotrzeć pod Chmielnicki. Trasę trzeba jednak zmienić i ominąć wysadzoną w powietrze drogę, jadąc przez małe wsie. Przed miastem pierwszy poważny checkpoint, na jaki trafiamy po drodze. Każde przejeżdżające przez niego auto jest skrupulatnie sprawdzane. By do niego dotrzeć, w kilkukilometrowym korku spędzamy jakieś 4 godziny. Wiemy już, że nie damy rady dojechać do Chmielnickiego.

Od rozpoczęcia godziny policyjnej dzieli nas kilkadziesiąt minut, w jej trakcie nie można się przemieszczać, a ryzykowanie dalszej podróży z dwójką dzieci to skrajna nieodpowiedzialność. Spośród dziesiątek prób zorganizowania noclegu, każda okazuje się nieskuteczna. Z pomocą przychodzą jednak dobrzy ludzie spod Chmielnickiego, oferując nocleg w wiejskiej szkole. Kiedy kolejnego dnia zapytam, ile kosztował nas nocleg, w odpowiedzi zobaczę wielkie oczy gospodarzy tego miejsca i usłyszę "Bóg z Wami, jedźcie bezpiecznie". Fala bezinteresownej pomocy jest ogromna. Wiktoria wspomina dziś, że była wtedy pełna obaw.

Oczywiście, doskonale pamiętam swoje odczucia. Chociaż jechałam z dwójką dzieci, byłam gotowa odpocząć i spać w samochodzie. Gdziekolwiek, z wyłączonymi światłami. Mogłam nawet wyjść z auta, żeby dać odpocząć kierowcom. Wszędzie tylko nie w szkole. Bardzo się tego bałam. Po drodze cały czas sprawdzałam informacje i widziałam, że w kilku regionach zaczęli atakować też szkoły. Wiedzieli, że tam są schrony i ludzie mogą się w nich chować - mówi młoda kobieta.

Rano, po kolejnych doniesieniach o ostrzałach, decydujemy, że pojedziemy południową trasą - przez Kamieniec Podolski, Czerniowce aż do rumuńskiej granicy. Kiedy mijamy te miasta, nie widać w nich żadnych śladów wojny. Ludzie robią zakupy na bazarach. Na stacjach benzynowych jest paliwo. Naszą uwagę przykuwa jedynie wielka kolumna ukraińskich pojazdów wojskowych. 

Wieczorem otrzymujemy jednak powiadomienia o alarmach bombowych i ostrzałach odwiedzonych przez nas kilka godzin wcześniej miejsc. By zdążyć przed godziną policyjną, pędzimy przez całkowicie zaciemnione wsie i miasteczka (o gaszenie świateł w domach apelowali wcześniej żołnierze obrony terytorialnej). Dzięki przyjaciołom z Białej Cerkwii udaje nam się dotrzeć do Wierchowiny na Zakarpaciu. Trzyletnia Sasza i siedmioletnia Nastia bardzo dobrze znoszą trwającą drugą dobę, wyczerpującą podróż.

Ostatnia prosta

Po spokojnej nocy w ciepłym i suchym miejscu ruszamy w dalszą drogę. To już prawie ostatnia prosta przed granicą z Węgrami, którą ostatecznie wybieramy po rekomendacjach naszych ukraińskich przyjaciół, mówiących o tym, że tam kolejki są najkrótsze. W okolice przejścia granicznego Kosyno docieramy późnym wieczorem, nie wiedząc jeszcze wtedy, że czeka nas cała noc oczekiwania w kolejce do granicy. Granicę z Węgrami udaje nam się pokonać po 15 godzinach oczekiwania w kolejce. Kiedy jesteśmy w drodze - dwa "sztaby" w redakcjach wp.pl i Faktów RMF FM, pracują, by mamie i jej córkom zapewnić w Polsce godne warunki. Udało się.

Do Wiki i dwóch córek dojechał też mąż Wiktorii - Sasza, którego wojna zastała podczas pracy sezonowej w Niemczech. Cała czwórka witała się ze łzami wzruszenia w centrum Krakowa. Choć są bezpieczni, znaleźli zatrudnienie i próbują spokojnie żyć w Polsce - myślami codziennie wracają do ojczyzny. Zostali tam ich bliscy i mieszkanie, które skrupulatnie urządzali.

Choć jesteśmy Ukraińcami, mieszkamy tymczasowo w Polsce. Mam taką nadzieję, że to tymczasowo. Jesteśmy bardzo wdzięczni Polsce i Polakom za to, że są dla nas dobrzy. Dziękuję, że możemy tu mieszkać, korzystać z usług medycznych, że dzieci mogą chodzić do szkoły i przedszkola. Można powiedzieć, że nawet już trochę przywykliśmy, ale i tak każdego ranka jak tylko się budzę, biorę do ręki telefon i sprawdzam informacje - co wydarzyło się w moim kraju minionej nocy. Tak właśnie minął ten rok... - podsumowuje Wiktoria.

Opracowanie: