Od początku III Niepodległości żaden rząd nie podjął działań, które w istotny sposób zmieniłyby polski system oświaty publicznej. Jest on zamknięty w klasycznym etatystycznym modelu, który szczególnie wyraźnie uwidacznia się w nauczycielskim prawie pracy oraz w zasadach finansowania oświaty.

Zresztą te dwa obszary praktycznie przez minione trzydzieści lat nie zostały zmienione (jedyne - w istocie - kosmetyczne zmiany wprowadził system awansu zawodowego nauczycieli oraz przekazanie placówek oświatowych samorządom terytorialnym). Kolejne rządy obawiały się podjęcia poważnej dyskusji na temat anachroniczności Karty nauczyciela, wprowadzenia do polskiej oświaty bonu edukacyjnego, czy też stworzenia mechanizmu przekazywania szkół publicznych (czyli nieodpłatnych) do prowadzenia podmiotom niepublicznym (np. stowarzyszeniom), z zachowaniem ich publicznego charakteru.

Ta ostatnia kwestia zaistniała w debacie publicznej prawie dwadzieścia lat temu, jednak ostatecznie została praktycznie odrzucona przez osoby odpowiedzialne za polską szkołę dziesięć lat temu (w czasie debaty nad nowelizacją Ustawy o systemie oświaty wiosną 2009 r.). Umożliwiono jedynie jej bezpośrednią realizację w przypadku placówek najmniejszych, czyli takich w których uczy się maksymalnie 70 uczniów. Warto zaznaczyć, że szkoła publiczna prowadzona przez stowarzyszenie to szkoła, w której dla uczniów nic się nie zmienia w porównaniu do szkoły prowadzonej przez samorząd. Jedyna istotna różnica w stosunku do placówki samorządowej to możliwość niestosowania w niej Karty nauczyciela.

Pomimo stwarzanych takim szkołom trudności w ich powstawaniu mamy ich w Polsce ponad sto (również takich, w których uczy się ponad 70 uczniów) i co trzeba podkreślić większość z nich pracuje lepiej niż przed przekazaniem ich podmiotowi niepublicznemu. Można zaryzykować stwierdzenie, że im mniej w szkole Karty nauczyciela tym lepiej dla jakości jej pracy. W tego typu placówkach mamy bowiem elastyczne zasady zatrudniania i wynagradzania nauczycieli. Można powiedzieć, że są to urynkowione szkoły publiczne, pracujące zgodnie z modelem, popularnych szczególnie w pozaeuropejskich krajach anglosaskich, szkół czarterowych. Aby takie szkoły mogły w Polsce szerzej zaistnieć trzeba zmienić tylko jeden fragment prawa oświatowego: z obowiązku zakładania i prowadzenia szkół publicznych przez samorząd na obowiązek zapewnienia każdemu dziecku mieszkającemu na jego terenie bezpłatnej edukacji. Trzeba zaznaczyć, że przejęcie szkoły następowałoby poprzez umowę samorządu z przejmującym szkołę podmiotem. W tej umowie byłyby zapisane warunki, jakie muszą być spełniane, aby szkoła mogła być prowadzona przez przejmujące ją stowarzyszenie. W przypadku ich niedotrzymania szkoła wracałaby do samorządu.

W takim modelu pojawia się finansowanie szkoły poprzez bon edukacyjny, gdyż jej budżet staje się iloczynem liczby uczniów oraz średniego kosztu kształcenia ucznia w określonym typie szkoły (liczonym oddzielnie dla szkół miejskich i wiejskich). Innymi słowy jego wprowadzenie pozwala odejść od Karty nauczyciela, wprowadza bon edukacyjny jako podstawę finansowania edukacji, tworzy mechanizm starania się szkół o uczniów, czyli skutecznie rozbija obecny zbiurokratyzowany, etatystyczny i coraz gorzej spełniający swoje zadania system szkolny. W przypadku stworzenia narzędzi do powszechnego zadziałania szkół czarterowych w Polsce (u nas można by je nazwać szkołami obywateli) mielibyśmy na rynku zarówno szkoły publiczne samorządowe, jak też placówki czarterowe, co wzmacniałoby mechanizm konkurencyjności pomiędzy różnymi szkołami. Dodatkowo szkoły nazywane przeze mnie szkołami obywateli byłyby placówkami, w których zdecydowanie zwiększyłby się wpływ rodziców na ich działanie. W istocie to ich decyzje, co do wyboru określonej szkoły bezpośrednio wpływałyby na wielkość jej budżetu, a w konsekwencji również na wysokość nauczycielskich wynagrodzeń. Taki model oświaty bez żadnego ryzyka można na początku wprowadzić w polskich miastach (wówczas nie byłyby potrzebne żadne obwody szkolne). Zwracam uwagę, że szkoły popularne dysponowałyby wyższym budżetem niż placówki niepopularne i ich nauczyciele mieliby wyższe wynagrodzenia. W Polsce popularność szkoły wyraźnie koreluje z jakością jej pracy. Rolą ministra edukacji byłoby określenie krajowych standardów organizacji i finansowania edukacji (m.in. poprzez wskazanie maksymalnej liczby uczniów w klasie oraz określenie wartości bonu). Pragnę zaznaczyć, że wprowadzenie takich rozwiązań do polskiej edukacji musiałoby zostać dobrze przygotowane, jednak potencjalne korzyści powinny skłonić polityków zarówno rządu, jak i opozycji do ich przyjęcia. Gdyby system szkolny w Polsce działał w oparciu w przedstawiony w tym tekście model nauczycielskie wynagrodzenia byłyby zróżnicowane i zależne od jakości pracy poszczególnych szkół. W takim systemie nie mógłby zaistnieć taki konflikt płacowy, jaki obecnie przeżywamy, a poza tym żadna dobra szkoła nie podejmowałaby strajku, gdyż w ten sposób psułaby swój obraz na rynku edukacyjnym.

Niestety, dotychczas takie rozwiązania były gwałtownie zwalczane przez związki zawodowe, szczególnie przez ZNP. Każdą próbę uelastycznienia systemu pracy naszych szkół ZNP traktuje jako zamach na polską oświatę i nie dopuszcza nawet do poważnej dyskusji na ten temat. Na dodatek upowszechnia wśród nauczycieli opinię, że bez Karty nauczyciela (uchwalonej w styczniu 1982 r. i później wielokrotnie nowelizowanej, ale bez podważenia kluczowych zapisów z pierwotnej jej wersji) nie będą mogli oni spokojnie pracować. Tymczasem po prawie trzydziestu latach III Niepodległości zasady organizacji nauczycielskiej pracy są peerelowskim reliktem i warto byłoby wreszcie podjąć poważną rozmowę na temat ich zmiany.


Jerzy Lackowski