Platforma rozciąga się do granic obłędu. Jej najnowszy polityczny nabytek zszokował nawet najwierniejszych fanów tej partii. Ale wolta Michała Kamińskiego - pomijając już dyskusję o tym, czy stoją za nią motywacje wyłącznie ideowe i polityczne - dowodzi po raz kolejny, nie tylko tego, jak mało w polskiej polityce liczą się programy, idee i wcześniejsze deklaracje, ale też tego czym stają się polskie partie polityczne.

To jest istota mojej politycznej filozofii: jeżeli mieścisz się w szeroko pojętym spektrum centrowym (....), to przychodź do nas i razem działamy - tak Donald Tusk tłumaczy swój ostatni transfer. Wcześniej, praktycznie to samo mówił o pozyskiwaniu Sikorskiego, Huebner, Rosatiego, Arłukowicza, Kluzik, Krzaklewskiego... Patrząc z punktu widzenia partyjnej elastyczności i rozciągliwości, PO wydaje się niemal nie mieć granic. Poglądy jej członków oscylują od prawa do lewa, od ciągot socjaldemokratycznych, po twardą wolnorynkowość, od ideologicznego konserwatyzmu po silne sentymenty liberalne. Paradoksalnie - ta "szerokofrontowość" sprawia, że partia staje się coraz mniej rozdyskutowana, coraz mniej pomysłowa, i coraz bardziej wisi u klamki swego lidera. Bo taka polityczna magmowatość sprawia, że bez zgody, a najczęściej inspiracji Tuska, nikt z nikim nie jest w stanie niczego ustalić, bojąc się, że trąci strunę, która wywoła niechęć innej frakcji, pomysł ugrzęźnie w parlamentarnych sporach, a jeszcze napsuje partii mnóstwo krwi i zaszkodzi w sondażach.

Ale partyjna niedookreśloność nie jest tylko wyróżnikiem PO. Choć trzeba przyznać, że ona opanowała ją w najdoskonalszym stopniu. Miota się i PiS, który tu i ówdzie jest socjalny, tu i ówdzie narodowy, a tu i ówdzie konserwatywny, który potrafił obiecywać Polskę solidarną, a potem obniżał podatki najbogatszym. I Palikot, co to skacze od pomysłów na państwo w roli budowniczego fabryk do mocno liberalnych propozycji pro-biznesowych. I PSL, które bardzo dba o interesy swych działaczy i rolników, ale od czasu od czasu błyska pomysłami, które słabo składają się w jakąś większą całość. Na tym tle trochę bardziej spójnie wypada SLD, ale on z kolei - jak na lewicę - pozostaje dziwnie nieśmiały w sferze obyczajowo-ideologicznej. Tak jakby Leszek Miller był czerwony tylko z zewnątrz, a w duchu pozostawał jednak tradycyjnym polskim konserwatystą.

W tłumaczeniu tej niedookreśloności i braku spójności najłatwiej byłoby sięgnąć po zgrane, populistyczne tezy o tych, co to "chcą się dorwać do koryta" i "zależy im tylko na władzy". Ale jest w tym coś ciekawszego. Oto polskie partie coraz bardzie zmieniają się w korporacje biznesowo-zawodowo-towarzyskie. Więzy, łączące ich liderów i członków, mają coraz mniej wspólnego ze wspólnotą idei. To pewien układ personalnych zależności (czasem podszytych osobistymi sympatiami) pozwalający na spokojne funkcjonowanie w rzeczywistości, bez strachu o byt materialny i przyszłość. Partia-matka (coraz częściej matka przybrana) nie zawsze wyniesie na szczyty. Ale zawsze zapewni spokój, ciepłą posadkę i jako-takie perspektywy. Dlatego trzeba należeć do tych największych, bo one mają najwięcej do zaoferowania. To smutne tym bardziej, że budżetowymi (czytaj naszymi własnymi podatkami) wspieramy taki stan rzeczy. Ładujemy grube miliony, by zapewnić partiom istniejącym byt błogo-leniwy i zdusić w zarodku te, które próbują wejść na polityczny rynek. Póki nie zmienimy systemu finansowania partii - póty, narzekając na polityków, będziemy mogli mieć pretensję głównie do siebie, że ten stan rzeczy utrwalamy i umacniamy.