Nie byliśmy technicznie przygotowani do misji w Iraku - mówi reporterowi RMF FM mł. chor. Tomasz Kloc, dziś w stanie spoczynku. Granicę kuwejcko-iracką przekroczył w połowie sierpnia 2003 roku. Został pierwszym polskim żołnierzem ranionym w Iraku. Kilkunastoletnie stary nie wytrzymały już trasy marszu z Kuwejtu do Iraku, większość przewodów popękała. Jak wjeżdżaliśmy przez granicę, to wiele naszych samochodów było już holowanych - opowiada.

Zobacz również:

Grzegorz Hatylak: Jakie były pana pierwsze pana wrażenia po wylądowaniu w Iraku?

Mł. chor. Tomasz Kloc: Do Iraku wjechaliśmy na kołach z Kuwejtu z pustyni. Wrażenie były dosyć przygnębiające - bieda, głodne dzieci, które zewsząd prosiły o jedzenie, zniszczona infrastruktura, brak wody, ujęć wodnych. Początki rzeczywiście były bardzo trudne. My przejeliśmy bazę po amerykańskiej brygadzie bojowej w Al-Hillah - to była fabryka pistoletów. Spaliśmy między obrabiarkami w jakichś magazynach broni, gdzie były smary i nieprzyjemne zapachy - te warunki socjalne były bardzo trudne. To zaczęło się zmieniać w miarę ściągania z kraju kontenerów socjalnych, w których mieszkali, później się myli się żołnierze. Z każdą zmianą te warunki nieco się poprawiały, więc ewoluowało to ku lepszemu.

Oczywiście były przygotowania przed misją, ale na miejscu, okazało się, że faktycznie jesteście do niej przygotowani?

Ja uważam, że nie byliśmy przygotowani do tej misji. To przygotowanie rodziło się w bólach w trakcie tej misji. Sam byłem wcześniej na misji w Libanie - przez 13 miesięcy w 1999 roku - i tam te wszystkie procedury, standardy były wypracowane przez ONZ w trakcie wielu lat - te misje były bardzo zorganizowane. Rzeczywiście one były misjami pokojowymi, więc status bezpieczeństwa był znacznie wyższy. Mimo że na pewnych stanowiskach, np. ja - saper, który musiał rozbrajać ładunki zarówno na wzgórzach libańskich, tak później w Iraku - to pewne zadania były tak samo niebezpieczne. Ogólnie skala niebezpieczeństwa była o wiele większa oczywiście w Iraku. Dla nas była to zdecydowanie trudniejsza misja. Nie mieliśmy sprzętu, były to Tarpany - stare nieopancerzone, było kilka transporterów opancerzonych, ale niestety to były bardzo przestarzałe sprzęty, w których technika zawodziła co chwilę przy panujących tam temperaturach.

Czy to nieprzygotowanie wynikało z nieprzygotowania fizycznego, psychicznego, czy braków sprzętowych, techniki, wyposażenia?

Przede wszystkim technika i sprzęt. Myślę, że żołnierze byli dość dobrze wyszkoleni do działania i błyskawicznie, tam na miejscu, uzupełniali wszelkie braki, czerpiąc dobre wzorce bojowe od Amerykanów. W wielu sytuacjach nie było takiej potrzeby, ponieważ umiejętności pojedynczego żołnierza nie odbiegały od ogólnie przyjętych norm i zasad prowadzenia tych działań. Znaczące braki były w sprzęcie, szczególnie w chroniącym załogi w trakcie patroli - podczas przejazdów, przemieszczania się. Mnie też brakowało robotów do rozbrajania niebezpiecznych ładunków, kombinezonów, kamizelki nie były najlepsze. To wszystko, w pierwszej zmianie, było na bardzo niskim poziomie. Z każdą zmianą ewoluowało w lepszym kierunku.

To, co pan mówi, każe podejrzewać, że ten wyjazd, jeśli chodzi o sprzęt, odbywał się z łapanki?

Dokładnie tak. W magazynach oczywiście są zapasy wojenne, ale były to kilkunastoletnie stary, które nie wytrzymały już trasy marszu z Kuwejtu do Iraku, ponieważ większość tych przewodów, które miały po kilkanaście lat, po prostu popękała. I jak wjeżdżaliśmy przez tą granicę Kuwejt - Irak, to wiele naszych samochodów było już holowanych przez te nowsze. Wyglądało to dosyć komicznie - gdyby ktoś popatrzył na to, to raczej odwrót powinien tak wyglądać, gdzie te auta się zabiera ze sobą. Ale nasi mechanicy potem działali cuda, wymieniali te wszystkie rzeczy i te auta przez kilka kolejnych zmian gdzieś tam potem jeździły.