O żołnierzach mówią "nasi chłopcy", narodowe flagi wieszają na swoich domach i samochodach. Jeśli coś dzieje się źle, nie wyjeżdżają, ale zakładają organizacje i walczą o zmiany. Chyba w żadnym innym kraju na świecie nie ma tylu organizacji pozarządowych i stowarzyszeń, co w Stanach Zjednoczonych. I to właśnie Amerykanie są podawani często za przykład bezkrytycznej wręcz miłości do swojego kraju.

Nasz waszyngtoński korespondent, Łukasz Wysocki zapytał amerykańskiego obywatela - Jonathana, czy jest dumny ze swojego kraju. Chciałbym być. Czasami to jest trudne. To, co mu się nie podoba, to amerykańscy politycy. Jest zbyt dużo polityków, a nie mężów stanu. Mąż stanu robi to, co jest najlepsze dla kraju, bez względu na poświęcenia. Politycy robią to, co jest najlepsze dla nich samych, żeby utrzymać się przy władzy.

Takich głosów w Stanach Zjednoczonych jest coraz więcej. Prezydent ma rekordowo niskie notowania, ale mimo to, nikt z Amerykanów nie powie, że nie kocha swojego kraju. Tej miłości ulegają także emigranci, mimo że ich życie za oceanem często nie jest łatwe; najgorsze i najgorzej płatne zajęcia, brak opieki zdrowotnej, kłopoty legalnością pobytu. Jose pochodzi z Kostaryki, mieszka w USA 19 lat, nie ma obywatelstwa. Mimo to bardziej kocha Stany Zjednoczone, niż swoją ojczyznę.

I zarówno Jose, jak i Jonathan przyznają, że mają w domu amerykańską flagę i wywieszają ją w każde narodowe święto. Dlaczego? Bo tak trzeba – odpowiadają.

Im bliżej końca kadencji urzędującego prezydenta, tym gorzej. Amerykanie są coraz bardziej zdegustowani rządami George'a Busha. Przeciwko jego polityce opowiada się już 71 procent obywateli, co daje najgorszy wynik w całej współczesnej historii Stanów Zjednoczonych.

Nawet prezydent Nixon, który zrezygnował z urzędu po aferze Watergate, nie miał tak złych notowań jak Bush. Komentatorzy polityczni przeglądają badania opinii publicznej z wielu lat i dochodzą do wniosku, że obecny prezydent jest najgorzej ocenianym mieszkańcem Białego Domu.

Podstawowa przyczyna to oczywiście wojna w Iraku. Coraz mniej Amerykanów uważa, że sytuacja tam stabilizuje się, coraz więcej, że dalsza obecność wojsk nie ma sensu. Wszystko to pięć lat po tym, jak prezydent na pokładzie lotniskowca USS Abraham Lincoln tryumfalnie ogłosił zakończenie działań wojskowych i uznał misję za wypełnioną. Te pięć lat brutalnie zweryfikowało prawdziwość tych słów. Teraz Amerykanie równie wyraźnie weryfikują oceną samego prezydenta.