Wyniki wyborów z 4 czerwca były zaskoczeniem dla wszystkich, także dla Solidarności - mówi wspominając wydarzenia sprzed 28 lat prof. Andrzej Paczkowski. Historyk w rozmowie z Tomaszem skorym zwraca uwagę, że bardzo niewiele brakowało, by 4 czerwca nie doszło do żadnego przełomu. Jego pierwszym warunkiem było tylko wzięcie niemal wszystkiego, co oferował jej kontrakt zawarty przy Okrągłym Stole.

Wyniki wyborów z 4 czerwca były zaskoczeniem dla wszystkich, także dla Solidarności - mówi wspominając wydarzenia sprzed 28 lat prof. Andrzej Paczkowski. Historyk w rozmowie z Tomaszem skorym zwraca uwagę, że bardzo niewiele brakowało, by 4 czerwca nie doszło do żadnego przełomu. Jego pierwszym warunkiem było tylko wzięcie niemal wszystkiego, co oferował jej kontrakt zawarty przy Okrągłym Stole.
Prof. Andrzej Paczkowski /Bartłomiej Zborowski /PAP

Tomasz Skory: Panie profesorze, z perspektywy blisko 30 lat 4 czerwca 1989 roku to jest już historia - nieznana bardzo wielu dzisiejszym obywatelom. Co trzeba wiedzieć bezwzględnie i na pewno o tym, co wtedy się wydarzyło?

Prof. Andrzej Paczkowski:  Na pewno trzeba znać wyniki - jak to głosowanie się zakończyło. Wiedzieć, jakie miało uwarunkowania polityczno-prawne, dlaczego odbyło się w takiej, a nie w innej formule i terminie.

No to jak do tego doszło?

Doszło do tego w związku z wejściem w sferę negocjacji z opozycją, czyli z Solidarnością - jej głównym nurtem, a rządzącą ekipą generała Jaruzelskiego. To się nazywało negocjacjami Okrągłego Stołu, które trwały 2 miesiące i ich głównym, takim doraźnym owocem była wspólna decyzja o przeprowadzeniu wyborów. Nazywane były kontraktowymi, ponieważ nie wynikały bezpośrednio z zapisów konstytucyjnych, nieprzewidujących wyborów wiosną 1989 roku.

No i były zorganizowane na podstawie doraźnych przepisów, tylko wówczas obowiązujących...

Doraźnych założeń generalnych i ordynacji wyborczej. Była to część tzw. kontraktu politycznego, czyli porozumienia pomiędzy obozem rządzącym, a opozycją, żeby znaleźć wyjście z kryzysu, w jakim Polska się znalazła. Wpływ miał też polityczny pat - władza nie mogła opanować społeczeństwa, a opozycja nie mogła zdobyć władzy. Znaleziono kompromisową formułę: spróbujemy w wyborach.

I władza dała do wyboru opozycji raptem jedną trzecią.

To wynikało z nadzwyczajności tej całej sytuacji, ponadto z tego, że władza miała władzę, więc to ona raczej dyktowała warunki. Były ważniejsze do spełnienia niż te, która stawiała opozycja. Do Okrągłego Stołu opozycja szła z głównym swoim żądaniem legalizacji Solidarności. Właściwie poza ten postulat opozycja nie wykraczała. Dopiero w trakcie negocjacji obie strony zaczynały przesuwać się i szukać bardziej systemowego rozwiązania niż legalizacja związku zawodowego.

I to były wybory.

Ten cały pakiet był szerszy. Wybory, ale także wprowadzenie nowej izby do parlamentu, czyli Senatu, którego przedtem nie było. Więc były wybory nie tylko do Sejmu. W obu tych izbach były także różne podstawy wyjściowe do wyborów. To znaczy: wybory do Senatu były całkowicie wolne - każdy, kto zebrał odpowiednią ilość poparcia do swojej kandydatury mógł startować, natomiast w Sejmie przyjęto podział kurialny. To były kurie polityczne: PZPR i jego satelity dostały 2/3 miejsc dla siebie, a opozycja 1/3 miejsc, o które mogła walczyć. Więc te wybory z góry nie były demokratyczne, bo kurialne wybory nie są demokratycznymi. To tradycja XIX-wieczna, kiedy w zasadzie w większości państw, w których odbywały się wybory, chłopi dostawali tyle, mieszczanie tyle, a ziemianie jeszcze ileś. Znaleziono ten kompromis, który przewidywał jeszcze jedną zmianę ustrojową - wprowadzono urząd prezydenta, którego od 1952 roku nie było.

Była Rada Państwa, "kolektywny" prezydent.

Założono dosyć duże kompetencje dla prezydenta, który miał być nadzorcą nad wszystkim. Nie instytucją, która wydaje polecenia, ale która kontroluje i może ingerować: rozwiązać Sejm, zarządzić stan wyjątkowy. Prezydent otrzymywał dość duże kompetencje. Była to podstawa tego porozumienia: wolne wybory do Senatu, ograniczone, jeśli chodzi o demokrację, wybory do Sejmu, a obie te izby razem mogły wybrać prezydenta. Założeniem, którego nie było w postanowieniach końcowych obrad Okrągłego Stołu, ale pojawiało się w druku, było, że za 4 lata będą wolne wybory. Już takie "normalne".

Teraz każdy, kto usłyszy tę część opowieści zada sobie pytanie: "To jak to było możliwe, że opozycja zwyciężyła i przejęła władzę?". Bo rząd Tadeusza Mazowieckiego powstał niewiele później, a był oparty zaledwie na 1/3 głosów w Sejmie.

Wtedy, gdy powierzano Tadeuszowi Mazowieckiemu misję utworzenia rządu głosowało za nim więcej niż 1/3 posłów. W momencie, gdy ten układ zawierano to oczywiście nie było wiadomo, jak przebiegną te wybory, jakie będą wyniki. Żadna ze stron nie zakładała, że stanie się to, co się stało: w wyborach do Senatu w I turze 99 mandatów na 100 uzyskała Solidarność. To było miażdżące zwycięstwo wynikające z tego, że tam były właściwie jednomandatowe okręgi wyborcze - głosowanie było większościowe. W Sejmie, razem z II turą, wynik był podobny. Te miejsca, które były dowolnej gry, czyli ta 1/3, została w całości zdobyta przez Solidarność.

Ale to nadal była tylko 1/3.

Skoro tam, gdzie były wolne wybory przewaga Solidarności była miażdżąca to z tego musiano wyciągać konsekwencje polityczne. Świadczyło to o realnych nastrojach w społeczeństwie. Nie były to sondaże opinii publicznej, ani doniesienia Służby Bezpieczeństwa, co ludzie mówią, tylko były to po prostu twarde wyniki - wrzucano kartkę do urny. Dlatego, według mnie słusznie, za ten moment kluczowy uznaje się nie obrady Okrągłego Stołu, ale chwilę, gdy społeczeństwo powiedziało "sprawdzam" i dało głos na Solidarność. Oczywiście, w obozie władzy były takie środowiska, które uważały, że należało to unieważnić, zwłaszcza, że po I turze były formalne podstawy, aby to zrobić. W wyborach do Sejmu istniała tzw. lista krajowa i zgodnie z ordynacją, żeby z tej listy wejść do Sejmu, trzeba było zdobyć co najmniej 50 procent głosów. Tymczasem na ponad czterdziestu miejscach tej listy tylko 2 osoby przekroczyły tę barierę.

Te, które cieszyły się poparciem Solidarności.

Są na ten temat różne koncepcje. Jedni uważają, że to była czysto mechaniczna sprawa, ponieważ oba te nazwiska były na końcu listy i jak skreślano poszczególne nazwiska to wiele osób nie skreśliło ostatniego wiersza. Dwie osoby tylko przeszły, w związku z tym w Sejmie po I turze było wiadomo, że nie będą mogły być obsadzone wszystkie miejsca, ponieważ te 40-kilka osób bezpowrotnie odpadło. I to była podstawa, aby zakwestionować wybory, zarządzić ich powtórzenie, albo cały stolik kopnąć. W ramach tego zacieśniającego się kompromisu obóz władzy i Solidarność doszły do porozumienia, aby te miejsca przekazać rządzącym i on sobie mógł w II turze zagospodarować, co zrobił. Po II turze wszystkie 460 miejsc było obsadzonych. Ten wynik, ta miażdżąca przewaga przeciwników obozu władzy jednak dawał do myślenia i był pobudką do działania, zwłaszcza, że powstała sytuacja dosyć jasna, jeśli chodzi o prezydenturę. W Senacie opozycja miała 99 głosów na 100, w Sejmie miała 161 na 460. 

To dawało taką sytuację: jeżeli z obozu władzy, który nie był jednolity, przeszłoby kilkanaście osób to nie będzie wybrany ten, którego rządzący chcieliby wybrać, a teoretycznie miał podstawy, bo miał minimalną przewagę. To, że ludzie głosowali tak, a nie inaczej, zdeterminowało wszystkie późniejsze działania. Opozycja za pomocą kilku manipulacji doprowadziła do wyboru Jaruzelskiego na prezydenta, ale kiedy powołał on na premiera generała Kiszczaka to satelici obozu władzy wraz z opozycją już tego nie wytrzymywali. Dwóch generałów u władzy - Polska stałaby się krajem soldateski. Wówczas Lech Wałęsa ze swoim otoczeniem i doradcami - najbardziej czynnym był Jarosław Kaczyński - wyłuskali spośród rządzących dwie partie satelickie - Zjednoczone Stronnictwo Ludowe, późniejszy PSL i Stronnictwo Demokratyczne, zwracając się do prezydenta, aby do tworzenia rządu powołał kogo innego. Przedstawiono trzy kandydatury, a Jaruzelski wybrał Tadeusza Mazowieckiego. Prezydent zdecydował się więc na budowę rządu koalicyjnego, stanowiącego kontynuację Okrągłego Stołu, lecz układ sił w rządzie był inny niż w parlamencie: większość miała Solidarność, parę miejsc miało ZSL i SD, a tylko 4 miejsca ministerialne dostało PZPR. Spośród tych czterech dwa były bardzo ważne: minister spraw wewnętrznych i minister obrony narodowej, czyli resorty siłowe. Rząd był jednak pod batutą reprezentanta dotychczasowej opozycji i w większości składał się z przedstawicieli delegowanych przez Obywatelski Komitet Parlamentarny, emanację Solidarności.

I tego wszystkiego nie byłoby, gdyby nie ten 4 czerwca, bo wystarczyłoby, żeby zabrakło tych kilkudziesięciu głosów uzyskanych wówczas w głosowaniu i nie mielibyśmy tego, co mamy dziś.

Oczywiście. Te wybory 4 czerwca dały też jedną wskazówkę, której wtedy nie odczytano. Frekwencja w tych wyborach była niespodziewanie niska: 62 procent. Niska w porównaniu z wyborami odbywającymi się w systemie komunistycznym, gdzie głosowało 98 procent, bo pójście do wyborów było fragmentem rytuału społecznego. Tymczasem tutaj w wyborach, które miały kluczowe znaczenie dla tego fragmentu historii Polski ponad 1/3 nie poszła głosować. Z badań, które potem przeprowadzono nie jest jasne, jaki był rozkład sił spośród tych, którzy nie poszli głosować.

Ale można się domyślać, że był korzystny dla Solidarności: nie poszli głosować ci, którzy chcieli głosować na reżim.

Okazało się, że w polskim społeczeństwie jest bardzo duża frakcja ludzi niezainteresowanych życiem publicznym, którym jest obojętne, czy reżim jest czerwony, czy czarny, czy jest demokracja lub autorytaryzm. To ich po prostu nie obchodzi. Zajmują się życiem codziennym i nie chcą się w nic mieszać. I tak jest do dzisiaj - Polska jest jednym z wyjątków w skali światowej pod względem niskiej frekwencji.

To jak Pan sądzi: dlaczego wcześniej chodzili do wyborów i ta frekwencja wynosiła 98 procent?  Były fałszowane?

One były fryzowane lekko, ale fałszować nie trzeba było. Na tym polega między innymi system totalitarny, czy też twardy autorytaryzm, jaki był w Polsce po 1956 roku. Ludzie wykonują to w sferze publicznej, co władza od nich oczekuje. Władza swoje oczekiwania ogłasza: "idziemy do wyborów i głosujemy bez skreśleń". 

A w 1989 roku władza nie oczekiwała wcale, aby ludzie do wyborów szli.

Władza wtedy nie była w stanie wyartykułować tego. Ponadto wchodziło się w wolną grę polityczną, dlatego zobowiązanie kogoś, że ma pójść do wyborów nie mieściło się w tym schemacie. Można było prosić: "chodźcie, głosujcie na nas, mamy generała Jaruzelskiego i kilku innych, głosujcie na nas!". Nie namawiano jednak, aby wszyscy przyszli. Podobna sekwencja wydarzeń była po drugiej stronie, gdzie zarówno kandydaci obozu solidarnościowego wraz z popierającym ich Kościołem wzywali, żeby na nich głosować, ale nikomu nie przyszło do głowy, że trzeba zachęcić ludzi, aby szli głosować. Te wybory odbywały się w niejasnej sytuacji, kiedy ta przyszłość nie była w ogóle określona. Kiedy nie wiadomo, co się dzieje, lepiej się w to nie mieszać. Nie podejmować decyzji, kiedy już nie muszę, nikt mnie obliguje, nie straszy, że jak nie pójdę na wybory, to wyrzucą mnie z pracy - takie krążyły za czasów komuny opowieści, chociaż nie wiem, czy kogokolwiek wyrzucono. Były takie środowiska polityczne, na przykład Solidarność Walcząca, które wzywały do bojkotu wyboru, ale nie wiadomo, na ile było to skuteczne. Lecz w późniejszych wyborach, gdy głosowało 40 procent tylko, zaświadczyło to temu, że było to zjawisko społeczne, a nie polityczne.