6 marca himalaiści Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski zaginęli, schodząc ze szczytu Broad Peak. Dzień wcześniej dokonali historycznego wyczynu - wraz z dwoma kolegami jako pierwsi na świecie zdobyli ten ośmiotysięcznik zimą. Ale Berbeka był blisko tego celu dokładnie 25 lat wcześniej - od szczytu dzieliło go wtedy zaledwie... 12 metrów. "Ja byłem w stu procentach przekonany, że jestem na najwyższym wzniesieniu" - mówił nam himalaista tuż przed obecną wyprawą. Opowiedział też o gehennie, jaką przeżył schodząc wtedy z Broad Peaka: "Rzadko do tego wracam. Nikt nie lubi opowiadać o tym, jak się powoli umiera w górach".

Maciej Pałahicki: Pan był już zimą na Broad Peaku. Do zdobycia szczytu zabrakło wtedy niewiele. Ile dokładnie?

Maciej Berbeka: Broad Peak ma 8047 metrów. Ja, wchodząc na szczyt, byłem w 100 procentach przekonany, że jestem na najwyższym wzniesieniu. Po zejściu, po analizie zdjęć, okazało się, że to miejsce, które osiągnąłem, to było 8035 metrów, czyli zabrakło tych 12 metrów. To było następne wzniesienie, odległe ode mnie o jakieś pół godziny, 20 minut. Ale ja nie byłem tego świadomy. To miejsce, które osiągnąłem, to był dla mnie najwyższy punkt, otwierały się tam dla mnie widoki na każdą stronę, a ciężko to ocenić na tej wysokości, na dodatek będąc samemu, w czasie bardzo silnego wiatru, przy zapadającym zmierzchu... Ja byłem przekonany, że jestem w najwyższym miejscu.

I dopiero po zejściu okazało się, że to nie ten szczyt?

Koledzy mieli wątpliwości już wtedy, kiedy ja stałem na tym szczycie, tylko że nikt mi tego nie przekazał. Łączyłem się z bazą i nie dostałem jasnej informacji: Maciek, zobacz, czy to jest na pewno najwyższe miejsce ani informacji takiej, że w historii wiele osób zrobiło podobną pomyłkę - zdobywali nie Broad Peak, ale Rocky Summit, czyli tak zwany przedwierzchołek. Natomiast szczyt, o te 12 metrów wyższy, jest jeszcze kawałek dalej.

Zobacz również:

Niedosyt pozostał?

To było dwadzieścia parę lat temu. Wtedy to był pierwszy ośmiotysięcznik zdobyty zimą w Karakorum. Udało mi się na niego wejść w ramach pierwszej zimowej wyprawy na K2. Związane z tym były też różne kłopoty, trudności. Pogodę mieliśmy fatalną. Ta pogoda w Karakorum nadal jest taka.

Aż 20 lat czekał pierwszy szczyt w Karakorum na wejście zimowe, bo dopiero dwa lata temu zdobyto zimą Gasherbrum II, a w ubiegłym roku Polacy stanęli na szczycie Gasherbrum I. To świadczy o tym, jak było to trudne.

Karakorum jest pasmem górskim strasznie trudno dostępnym, dzikim.

Pluje pan sobie trochę w brodę, że zabrakło takiego momentu zawahania, że może jeszcze te dwa kroki zrobić - i wtedy już byłby szczyt?

Nie, dlatego że zrobiłem wszystko, co mogłem zrobić. Z bazy nie przekazano mi tej wiadomości. To było wszystko, co mogłem zrobić, co można zrobić w pojedynkę na tej wysokości zimą w Karakorum. Mogę mieć jedynie pretensje do kolegów czy do kierownika tamtej wyprawy, Andrzeja Zawady, że nie przekazali mi jasno tego komunikatu.

A byłaby szansa przejść jeszcze te 12 metrów wyżej, czy w tych warunkach to było już raczej nierealne?

Szansa zawsze oczywiście była, natomiast ja i tak czekałem potem na poprawę pogody, siedząc okrakiem na wysokości prawie 8000 metrów, trochę poniżej wierzchołka. Nie mogłem zejść na przełęcz, czekałem, aż pogoda się zmieni. Wyglądało na to, że będzie się poprawiać, a ona się tylko pogarszała. Gdybym ten czas, który spędziłem siedząc okrakiem na grani na wysokości 8000 metrów, poświęcił na przejście łatwego odcinka, to może miałbym szansę zdobyć to najwyższe wzniesienie.

A gdzie była w tym czasie najbliższa dusza ludzka?

Alek Lwow zawrócił kawałek powyżej ostatniego obozu - myśmy doszli pod przełęcz, gdzieś na wysokości 7500-7600 metrów i z tej wysokości zawrócił. To też nie była łatwa decyzja - iść czy zawracać. Byliśmy dwuosobowym zespołem, działaliśmy w czysto alpejskim stylu*, nikogo więcej na tej górze nie było, tylko nas dwóch. Nie mieliśmy założonych żadnych obozów, wszystko targaliśmy od dołu. W związku z tym to jego zawrócenie przekreślało właściwie nasze szanse. Podjąłem tę próbę, skuteczną. Myślę, że gdyby on był wtedy (ze mną), to łatwiej by nam było po prostu wspierać się, asekurować, kierować, wybierać miejsce, itd. W pojedynkę różne rzeczy się zdarzają - w sensie i psychiki, i tego, jak odczuwamy upływ czasu, wysokość, itd.

Na 8000 metrów jest już właściwie strefa śmierci - tam się już nie siedzi i nie czeka, stamtąd trzeba po prostu uciekać.

Tak, stamtąd trzeba uciekać. Mnie pogoda nie pozwoliła na to szybkie zejście. Gehenna, jaką przeżyłem w czasie zejścia... Rzadko do tego wracam, nie lubię o tym opowiadać, bo nikt nie lubi opowiadać o tym, jak się po prostu powoli umiera w górach. I myślę, że jeszcze może nie jest czas na to.

* Styl alpejski polega na szybkim wejściu na szczyt, bez zakładania baz i bez wnoszenia dodatkowego sprzętu. Cały potrzebny sprzęt wspinacze noszą na własnych plecach. Najstarszym i najbardziej typowy w przypadku wypraw wspinaczkowych w Himalaje jest natomiast styl oblężniczy. Członkowie wyprawy zwykle tworzą u podnóży góry bazę, z której organizowane są kolejne próby wejścia na szczyt. Atak trwa zwykle wiele dni. W ich czasie pokonywane są kolejne odcinki drogi i budowane obozy przejściowe, do których transportowany jest sprzęt i żywność. Końcem tej procedury jest stworzenie obozu podszczytowego, z którego przeprowadzane są ostateczne ataki.