Pod moim ostatnim postem (tak to sie chyba nazywa w nie-do-końca-opanywanym przeze mnie języku blogers'ów) ktoś napisał - "niech Pan da jakieś info zza kulis kontrwywiadu". Mówisz - masz, a jeśli będzie trzeba i następne pytania to może być więcej.

Umarłem na zawał. W zakończonym przed chwilą tygodniu - dwa razy. Pierwszy raz w czwartek. Jacek Kurski miał zejść do samochodu o 7.30. Do 7.45 odebrał tylko jeden telefon (na jakieś... 23) i zaspanym głosem powiedział, że juz schodzi. Gdy za kwadrans ósma wkroczył wreszcie do radiowego samochodu i był wieziony do studia wrzeszczałem na niego tak, jak na żadnego z polityków nie zdarzyło mi się wcześniej. O dziwo - zdążył i to z dobrym siedmiominutowym zapasem. Drugim zawało-twórcą był Aleksander Kwaśniewski, który tez przyjechał w sobotę na ostatnią chwilę - ale on był po trosze usprawiedliwiony, bo na jego trasie zdarzył sie ponury tramwajowy wypadek (który widziałem jadąc wcześniej do Radia). Tak czy inaczej - przyjeżdżanie gości na ostatnią chwilę, to zmora, która jak chyba żadna inna wyprowadza mnie z równowagi. Bo bezradność i wściekłość w sytuacji, gdy człowiek wchodzi do studia i mówi "rozmowy nie będzie" są trudne do porównania z innymi radiowymi wpadkami.

A co do samych gości - Jacek Kurski chyba naprawdę porzuca "bulterierstwo". Wyważony, stonowany, mało bojowy - ciekawe na ile starczy mu cierpliwości. Aleksander Kwaśniewski zadziwia mnie zawsze swą odpornością na własne wpadki. Co by się nie stało - mija miesiąc, dwa i wraca w dobrej formie, zadowolony z życia i samego siebie. Długo (poza anteną) rozmawialiśmy o wyborach amerykańskich. Przyznaje, że zawsze fascynują mnie one niemal tak jak polskie. I zza wielkiej wody obserwuje starcie między kobietą a czarnoskórym Barackiem o demokratyczny bilet (bo chyba tym razem demokraci nie oddadzą zwycięstwa) do Białego Domu. Kibicuje Barackowi, stawiam na Hillary. Uff... wreszcie są takie wybory gdzie można coś takiego otwarcie napisać :-).