Wolny rynek został w Polsce zablokowany przed fixingiem Narodowego Banku Polskiego - twierdzą dilerzy walutowi z którymi rozmawiał dziennikarz RMF FM. Wszystko rozegrało się w piątek przed godziną 11:00. Kurs euro z tej godziny był brany pod uwagę przy wyliczaniu długu publicznego na koniec roku. Ustalanie tego kursu nazywa się właśnie fixingiem.

Inwestorzy podbijali wtedy cenę euro, która urosła do poziomu 4,44 zł. Trwało wielkie przeciągnie liny pomiędzy bankami komercyjnymi, a Bankiem Gospodarstwa Krajowego, który wrzucił a rynek dużą ilość pieniędzy. Wszytko po to, żeby obniżyć kurs europejskiej waluty.

Kilka minut przed godziną 11:00 w piątek stało się coś niebywałego. Tajemniczy, nikomu nie znany podmiot, wystawił zlecenie znacznie poniżej ceny rynkowej - na poziomie około 4,40 zł.

Żaden z polskich banków nie miał z nim podpisanej umowy, bo oficjalnie nie wiadomo, kto stał za tym posunięciem. Nikt nie mógł więc zablokować tej transakcji. Wszyscy inwestorzy zobaczyli niski poziom euro i uznali, że trzeba wycofać się z rynku, bo zaczęła się interwencja rządu.

Rynek został sparaliżowany na kilka minut, dokładnie do godziny 11:00. Potem oficjalny dzienny kurs euro został ustalony na 4,41 groszy.

O całe zamieszanie podejrzewany jest nadzorowany przez resort finansów Bank Gospodarstwa Krajowego. Instytucja ta mogła założyć nikomu nie znane konto za granicą - sugerują dilerzy walutowi. Ministerstwo Finansów twierdzi, że nie ma z tym nic wspólnego. Wiceszef tego resortu Dominik Radziwiłł powiedział na konferencji prasowej, że nic nie wie o podobnych działaniach.

Ten bardzo ciekawy "zbieg okoliczności" pozwolił Ministerstwu Finansów zmniejszyć dług publiczny na koniec roku poniżej 54 procent PKB. Gdyby dług przekroczył barierę 55 procent, oznaczałoby to konieczność poważnych cięć budżetowych.