Prawdziwą i rzeczywiście odmieniającą świat akcję podejmiemy dopiero, gdy dotrze do nas, że „oni“ to „my“. Co z tego, że mówimy innym językiem? – pyta na Stacja7.pl Szymon Hołownia.

Kiedy patrzę, jak uważający się za muzułmanów, psychopatyczni zbrodniarze z Państwa Islamskiego, w Syrii czy w Iraku obcinają głowy małym dzieciom, by zatknąć je na palach, krzyżują niewiernych mężczyzn, a kobietom podrzynają gardła, w instynktownym odruchu mam ochotę zrobić to, co chciałaby pewnie zrobić większość pozostających przy zdrowych zmysłach ludzi: wysłać tam wojsko, zaangażować okręty, samoloty i pociski, i wreszcie unieszkodliwić tych kretynów, nawet jeśli miałoby się to skończyć ich śmiercią.

Nie wiem, czy uchował się jeszcze w Polsce ktoś, kto nadal (co było normą dziesięć, czy dwadzieścia lat temu) pojęcie prześladowania chrześcijan kojarzy wyłącznie z Neronem, albo z pierwszymi wyprawami chrześcijańskich misjonarzy do Azji. Dziś o tym, że nasi bracia, są codziennie zabijani tylko dlatego, że nie chcą wyrzec się Jezusa, mówi się coraz częściej. I dobrze, że się mówi. Tylko - co z tego?

Czy na wieść o tym, że jakieś świry masowo mordują naszych braci nie reagujemy przypadkiem tak, jak na kolejną, codziennie obecną w dzienniku informację, o tym że pijany ojciec zabił dziecko, albo sąsiad spalił sąsiada? Czy nie myślimy: "Matko Jedyna! Co to za chory świat! Przecież gdybym dopadł takiego drania w swoje ręce...“ etc., a piętnaście minut później głowę mamy już zupełnie w innym miejscu, oburzenie zostało wyparte przez kolejne emocje. Jasne, zwiększył się stan naszej wiedzy o tym, do czego zdolny jest człowiek, takie newsy wymuszają na nas uzupełnienie wiedzy z geopolityki albo po prostu geografii. Ja nadal pytam jednak: i co z tego? Czym różni się okrzyk: Popatrzcie jak dziś prześladują chrześcijan!, od akcji pomocowych Boba Geldofa, którego w Afryce bardzo nie lubią nie za to, że próbuje jej pomóc, ale za to, jak to robi?

On otwarcie mówi o tym, że te akcje mają wywołać emocje, a emocje mają spowodować sięgnięcie do portfela. Nie za bardzo obchodzi go Afryka jako taka, nie próbuje zrozumieć jej kultury, wgryźć się w jej problemy, sprawdzić gdzie i jaka pomoc rzeczywiście najbardziej by się przydała, jak niszczyć przyczynę a nie skutek - nie, on zobaczył w TV, że parę tysięcy ludzi zmarło na ebolę, skrzyknął więc paru kolegów i namawiają ludzi, by razem rzucili parę groszy biednym Murzynkom, którzy nawet nie wiedzą, że było Boże Narodzenie.

Bogaty, bezpieczny świat rzuca jałmużnę biedakom. Oba światy pozostają tam, gdzie były. Przecięte nieprzekraczalną granicą, którą nie jest wyłącznie Morze Śródziemne. Ta granica jest w każdym z nas, a najwyraźniej zaobserwować ją można chyba podczas Wigilii. Dać biedakom paczkę makaronu, oleju, kupić jakiś drobiazg - super (bo to naprawdę jest super). Ale rzeczywiście przyjąć na rodzinnej kolacji bezdomnego, by raz w życiu miał Wigilię prawdziwą, wieczorem, a nie charytatywną, dla takich jak on, trzy dni przed Świętami - szczerze: kto z nas by się na to odważył?

My jesteśmy tu, tam są oni. I nic się na tym świecie nie zmieni na dobre (ani w Afryce, ani w Syrii czy Iraku), dopóki to "oni“ nie zniknie na dobre ze składu narzędzi, którymi opisujemy świat. Prawdziwą i rzeczywiście odmieniającą świat akcję podejmiemy dopiero, gdy dotrze do nas, że "oni“ to "my“, tylko trochę dalej, w trudniejszych warunkach, w zupełnie innej kulturze. Co z tego, że mówimy innym językiem i mamy inny kolor skóry? Czy nie mieszka w nas ten sam Bóg, który stworzył nas wszystkich? Co z tego, że chrześcijanie z Syrii, czy Iraku nie są członkami Kościoła Katolickiego? Ich dziadowie wierzyli przecież w Chrystusa, podczas gdy nasi latali do świętych gajów i palili masło na cześć Lelum Polelum i Swarożyca!

Żyjemy w świecie, w którym o żadnej z wojen nie można już powiedzieć, że nie jest nasza. To co dzieje się dziś z chrześcijanami na Bliskim Wschodzie (ale i w niektórych rejonach Indiach, ale i w niektórych zakątkach Afryki, jak np. w północnej Nigerii), to nie tragedia, dana nam ku przestrodze. To wezwanie do bardzo konkretnego działania. To podpalanie mojego, a nie ich domu. Nie mogę więc tylko krzyczeć, że się pali. Mam gasić!

Przeczytaj cały felieton Szymona Hołownia na Stacja7.pl