Polacy obejmą dwa stanowiska ambasadorów Unii Europejskiej w Azji i na Bliskim Wschodzie. Stanowisko u boku Catherine Ashton przypadnie Mikołajowi Dowgielewiczowi. To sukces, ale umiarkowany.

Dobrze, że Polacy obejmą stanowiska unijnych ambasadorów, bo do tej pory żaden z naszych rodaków nie kierował ani jedną z ponad 130 ambasad Unii na świecie.

Jednak Korea Południowa, Liban albo Jordania (ostateczna decyzja, którą z tych dwóch placówek obejmie dyplomata z polskiego MSZ, zapadnie w ciągu kilku dni) - to dosyć egzotyczne z punktu widzenia naszych interesów kraje. Lepszy jednak "wróbel w garści niż gołąb na dachu".

Wyraźnie polska dyplomacja postanowiła "brać wszystko i na wszystkich kierunkach". To strategia dla dużego kraju, ale niosąca ryzyko rozproszenia i zagubienia podstawowych celów. Nasze interesy są na Wschodzie Europy. Szkoda więc, że nie udało się objąć o wiele bardziej interesującego dla Polski, stanowiska unijnego ambasadora w Tybilisi. Miałoby to znaczenie nie tylko prestiżowe, ale i strategiczne.

Porażka nie jest jednak winą naszej dyplomacji. Zostaliśmy po prostu przelicytowani, bo Bułgaria wystawiła byłego premiera. Kandydatura Bułgara została przyjęta, chociaż w Brukseli jest ona kwitowana ironicznym uśmiechem. Dla byłego premiera stanowisko ambasadorskie oznacza degradację.

Ten sposób licytowania jest stosowany przez małe kraje i najmłodszych członków UE. Kilka miesięcy temu, Litwa sprzątnęła nam sprzed nosa stanowisko unijnego przedstawiciela w Afganistanie (szykowane dla Andrzeja Ananicza), bo wystawiła byłego ministra spraw zagranicznych.

Dwa stanowiska ambasadorskie i Mikołaj Dowgielewicz u boku Catherine Ashton, to na początek – nieźle. Walka dopiero się jednak zaczęła. Już niedługo zwolni się stanowisko unijnego ambasadora w Kijowie.

Przy tworzeniu europejskiego korpusu trzeba będzie rozliczać Ashton z jej obietnicy, że przy nominacjach zachowa "równowagę geograficzną". Odpowiednie instrumenty do takiego rozliczenia wywalczyli dla nas polscy eurodeputowani. Ważne jest także, aby ci, którzy już wejdą do europejskiego korpusu dyplomatycznego "wciągali "innych Polaków. Od lat w ten sposób dbają swoje interesy np. Francuzi. Do tej pory zbyt często było tak, że Polak, który doszedł do wysokiego stanowiska w UE  "wciągał za sobą drabinę", bo bał się konkurencji rodaków.