25 lat temu przez dwa gorące wiosenne miesiące dzieliłem czas między dom, uczelnię i hotel Polonia. Na szczęście wszystkie te miejsca były tak blisko siebie, że czasami pośpiesznie zjadałem śniadanie przy ulicy Radziwiłłowskiej (tam mieszkałem), a kawę lub herbatę piłem już w hotelowym apartamencie na rogu Basztowej i Pawiej, w którym ulokowało się na I piętrze biuro prasowe Małopolskiego Komitetu Obywatelskiego "Solidarności", po czym szybkim krokiem udawałem się na Akademię Ekonomiczną (dzisiaj w randze uniwersytetu) na Rakowicką, by przybliżać studentom idee greckich filozofów.

To były piękne, ale niestety ostatnie dni czegoś, co można by nazwać jednoznacznością politycznego wyboru, chociaż w moim przypadku nie do końca. Oprócz kandydatów, których znakiem rozpoznawczym były zdjęcia z Lechem Wałęsą do parlamentu chcieli także wejść przedstawiciele Konfederacji Polski Niepodległej, z którymi łączyło mnie wiele wspólnych przeżyć z antykomunistycznych batalii ulicznych z lat 80., z pracy przy odnowie kopca Józefa Piłsudskiego, z marszów szlakiem Pierwszej Kompanii Kadrowej. Byłem więc wewnętrznie rozdarty i cały czas zastanawiałem się, na kogo oddać swoje głosy 4 czerwca.

Mało kto pamięta dzisiaj, że właśnie w Krakowie doszło do wyjątkowo spektakularnego pojedynku, ponieważ o ten sam mandat ubiegali się Jan Maria Rokita z MKO"S" i przywódca KPN Leszek Moczulski. Wysoko ceniłem Janka, ale serce podpowiadało mi, żeby poprzeć jednego z najbardziej zasłużonych i bezkompromisowych działaczy niepodległościowych.

Będąc członkiem biura prasowego Komitetu rzetelnie i lojalnie wypełniałem swoje obowiązki, do których należały m.in. regularne korespondencje dla Rozgłośni Polskiej Radia Wolnej Europy. To był już taki czas, że mogłem swobodnie korzystać z domowego telefonu (bezpieka nie przerywała rozmów), na który czasami dzwonili też dziennikarze Polskiej Sekcji BBC i Głosu Ameryki. Uważałem jednak za stosowne informować ich także o działaniach kandydatów z listy KPN, zwłaszcza że nie były one konfrontacyjne, ale ostentacyjnie życzliwe, zresztą z wzajemnością.

Doskonale pamiętam taki właśnie sojuszniczy wiec w ramach uroczystości 3-Majowych, który prowadziłem pod wieżą Ratuszową z udziałem jednych i drugich. Nie było między nimi cienia wrogości, co może wydawać się dziwne z dzisiejszej perspektywy.

Potem wszystko się, niestety, odmieniło i to bardzo szybko. Nie chcę jednak przy tej rocznicowej okazji roztrząsać przyczyn, dla których dawni przyjaciele stali się wrogami, a wspólny niegdyś przeciwnik przepoczwarzył się w polityczną hybrydę znakomicie radzącą sobie w obecnym rozgardiaszu moralno-historycznym, będącym rezultatem całkowitego zamazania wyrazistych granic między PRL a III RP.

Ćwierć wieku po tamtym 4 czerwca lepiej cieszyć się miłymi wspomnieniami i przywoływać zapomniane już dzisiaj znaczenie słowa "solidarność" pisane wprawdzie małą literą, ale oznaczające wielką, wspólną dla większości Polaków sprawę.