Gdy dowiedziałem się, że pójdę na koncert Rolling Stonesów, pomyślałem, pobiegnę w podskokach. W sumie Mick Jagger zawsze na scenie unosi się w powietrzu, a jest ode mnie znacznie starszy. Spojrzałem kalendarz, zaraz potem w lustro i zacząłem liczyć dni do koncertu. Wcześniej jeszcze policzyłem coś innego. Jagger ma 74 lata, Keith Richards jest jego rówieśnikiem, perkusista Charlie Watts to senior, o dwie wiosny od nich starszy, a „młodziak” Ronie Wood skończył w tym roku siedem dych. Razem – dodałem - to 294 lata. Prawie trzy wieki. Ale to akurat w przypadku Rolling Stonesów nie ma żadnego znaczenia.

Koncert zorganizowano na Stadionie Olimpijskim w Londynie. Tam, gdzie 6 lat temu rozegrały się niezapomniane igrzyska. Ten wieczór - pomyślałem - też będzie niezapomniany. I nie myliłem się ani trochę. W dodatku niezapomniany był z dwóch powodów. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, zostałem akredytowany jako fotoreporter. Nie broniłem się specjalnie, bo aparat od zawsze jest moją ulubioną zabawką. Spakowałem wysłużonego Nikona, dwa jeszcze bardziej wysłużone obiektywy, i ze skromnym dobytkiem stawiłem się w umówionym miejscu. Tam czekał na mnie tłum reporterów. Każdy obowiązkowo na ramieniu miał dwa mega drogie aparaty i składany stołek. Mnie ratował wzrost i to, że od dawna nie miewam fotograficznych kompleksów.


Pokonać lęk

Koncert Rolling Stonesów to olbrzymie logistyczne wyzwanie. Pracują przy nich setki ludzi. To kilkanaście potężnych ciężarówek, dźwigi, technicy i fachowcy rożnej maści. Oczywiście jest także komórka do obsługi mediów. Takich profesjonalistów w tej dziedzinie jeszcze w swojej karierze nie spotkałem. Z niczym nie było problemów, na wszystkie pytania otrzymałem odpowiedzi. Później trzeba się było tylko poddać żelaznemu rygorowi - bo wszystko przy Rolling Stonesach musi grać jak w zegarku. Polegało to na tym że gęsiego zostaliśmy wyprowadzani przed scenę. Mogliśmy robić zdjęcia tylko podczas pierwszych dwóch utworów Stonesów i, jak na egzaminie, ani sekundy dłużej. Są jakie są. Po dwóch utworach, zostaliśmy ponownie gęsiego wyprowadzeni. Wówczas mogłem już zasiąść na trybunach, by oddać się w pełni Rolling Stonesomanii. 

Jesteśmy razem


Jest coś niezwykłego, gdy człowiek znajdzie się w tłumie szczęśliwych ludzi. Gdy wszystkich nagle złączy wspólny mianownik. A gdy jeszcze zaczynają śpiewać te same słowa, w środku robi się miękko. To już tylko krok do euforii. Doznałem jej, gdy zblazowany Keith Richards zaczął grać pierwsze akordy "Honky Tonk Woman". Stadion dosłownie uniósł się w powietrzu. Potem już była tak samo, za każdym razem, gdy ze sceny padały dźwięki znanych hitów. Taki koncert to nie tylko te cztery żelazne nazwiska. Wystąpili w nim inni muzycy, bez których Stonesi nie brzmieliby tak dobrze. Na przykład zjawiskowy Darryl Jones, na basie, już kiedyś podbił moje serce. Grywał ze Stingiem. Mogę się mylić, ale widziałem go chyba na żywo z Milesem Davisem. Tak, ja też mam swoje lata.

Ten koncert dopieścił mnie na wielu poziomach. Profesjonalnym, fotograficznym i audiofilskim. Jakoś dźwięku była nienaganna, ale to telebimy zrobiły na mnie największe wrażenie. Czegoś takiego jeszcze nie wiedziałem. Wyglądały jak podzielone na trzy części boisko piłkarskie, postawione na boku, pulsujące wszystkimi kolorami tęczy. I nieważne czy ktoś był tuż pod sceną, czy po drugiej stronie stadionu. Wydzielimy każdą zmarszczkę na twarzy Jaggera i każdy jeden blask jego w oku. 

Pożegnanie na wschodzie


Warszawa będzie ostatnim aktem tego tournée. Stadion Narodowy przeżyje to samo, co ten olimpijski w Londynie. A w nim ludzie znad Wisły, tak samo rozkochani w Rolling Stonesach jak ci znad Tamizy. No może ciut inaczej. Oni nigdy nie mówią, że ostatni raz ruszają w trasę. Nie rzucają przepowiedni, które mógłby się same ziścić. Kto wie, może będą kolejne, ale kalkulator jest nieubłagany.

Prędzej czy później sprężyste kroki Jaggera staną się inne. Keith Richards już teraz wygląda, jakby przebywał w swojej przestrzeni. Charlie Watts nie ukrywa, że wolałby grać jazz, a nie po raz tysięczny "Satisfaction". No i Ronie Wood - beniaminek zespołu - został niedawno ojcem bliźniąt, wiec używając muzycznej metafory - nie powinien spuszczać z tonu. Oby istnieli zawsze, ale cieszmy się nimi na maxa już teraz, żeby kiedyś nie było za późno.