"Byłem w Smoleńsku dwa razy. Bardzo chciałem tam być, zobaczyć ten teren. I na pewno tam wrócę. Mam taki wewnętrzny odruch, który mnie ciągnie w to miejsce" - mówi reporterce RMF FM Anecie Łuczkowskiej Marek Karpiniuk, ojciec posła Platformy Obywatelskiej Sebastiana Karpiniuka, który zginął w katastrofie 10 kwietnia. "Kiedy głośno było o ekshumacjach, ofiarach pochowanych w niewłaściwych grobach, miałem obawy, że ktoś zadzwoni… Ale byłem zdecydowany, że nie chcę ekshumacji. To jak przeżywać drugi pogrzeb dziecka" - przyznaje.

Aneta Łuczkowska: Rozmawia pan czasem z synem?

Marek Karpiniuk: Oczywiście, że tak. W snach. Widujemy się.

Często go widuję, kilka dni temu mi się śnił. Taki dosyć zadowolony.

Kiedyś pojawił się we śnie, byłem szczęśliwy. Mówię: Ty żyjesz? Odpowiedział: Tak, żyję, mówił o jakiejś wojnie w Iraku. I później, że z powrotem wyjeżdża. Wtedy mówię: Broń Boże, nie jedź tam z powrotem, przecież tam wojna. Ale nie, on mówi: Muszę, muszę.

Coś mu pan opowiada?

Czasami się zdarza. I nieraz zwracam się też do niego o jakieś wskazówki, może pomoc.

Czym dla pana jest 10 kwietnia?

Data zawsze będzie dla mnie straszna. 10 i 11 kwietnia. Rok wcześniej, 11 kwietnia, zmarła moja mama. I dokładnie rok po tym syn.

To jest strasznie traumatyczna data. Najchętniej to by się człowiek zakopał w jakąś dziurę i tak sobie sam, w ciemności, w milczeniu posiedział tego dnia.

A wspomina pan ostatnie spotkanie z Sebastianem?

Ostatni raz widzieliśmy się dokładnie w drugi dzień świąt wielkanocnych. To było chyba 5 kwietnia. Wtedy jeszcze był w domu, a rankiem 6 kwietnia wyjechał już do Warszawy. Tak że ostatni raz widzieliśmy się 5 kwietnia. Jeszcze jajkiem się podzieliliśmy.

Często się pan zastanawia, co tam się stało tego 10 kwietnia rano? Jak do tego doszło, jak zginął?

Zawsze jakaś nutka wątpliwości tkwi w człowieku. Nie wiem, czy to się wyjaśni tak w stu procentach. Rzeczywiście to splot jakichś nieszczęśliwych zdarzeń. Z kolei jestem przeciwnikiem - że tak powiem - teorii spiskowych na temat zamachu.

No właśnie, co pan myśli, jak pan czyta, słyszy, że trotyl na wraku tupolewa, że pewnie był wybuch na pokładzie, że to był zamach?

Na pewno te wszystkie czarne skrzynki, które podają parametry, wykazałyby coś takiego jak wybuch. Poza tym pierwotna rzecz: 100 metrów - nie niżej ten samolot miał być. Gdyby nie schodził niżej, to nie byłoby zamachu - bo wybuch nastąpił, według teorii pana Macierewicza, 10 metrów czy 20 metrów nad ziemią. W tym nie ma po prostu logiki. Zresztą była kiedyś teoria mgły, rozpylonego helu, jakichś innych substancji chemicznych, jakiejś broni - już nawet nie wiem jakiej.

Są jeszcze pytania dotyczące tej katastrofy, na które nie zna pan odpowiedzi?

Chciałbym na pewno poznać treść rozmowy między panami Kaczyńskimi - to jest też ciekawe. Nie wiem, czy to zostanie kiedykolwiek ujawnione, bo to jest już sprawa tak dość mocno polityczna i może nawet na szczeblu międzynarodowym...

A nagrania z wieży kontroli lotów?

Też z chęcią bym poznał. Byłem dwa razy w Smoleńsku. Widząc tą wieżę z zewnątrz, można ocenić stan techniczny jej wyposażenia.

I jak to wygląda z zewnątrz?

To wyglądało paskudnie po prostu. Można powiedzieć: kurna chatka obdrapana. Takie zaniedbane, prowincjonalne lotnisko. Na pewno stan techniczny tych urządzeń odbiegał zdecydowanie od jakichś standardów międzynarodowych.

Jakie to było przeżycie dla pana polecieć tam, do Smoleńska?

To była półrocznica tego wydarzenia, organizowała to pani Ewa Komorowska razem z panią prezydentową Komorowską. Ja nawet chciałem lecieć. Była propozycja pierwotna, żeby CASĄ po prostu wylądować na tym lotnisku w Smoleńsku, jak gdyby dokończyć ten lot, więc od razu się tak emocjonalnie zaangażowałem, żeby tak właśnie to zrobić. Ale później pojawił się jakiś inny plan. Lądowaliśmy w Witebsku, nie w Smoleńsku.

Nie byłoby to zbyt silne przeżycie dla rodzin - wylądować na tym nieszczęsnym lotnisku w Smoleńsku?

Być może i z tego powodu zostało to zaniechane. Ale może też ze względu na lot transportową CASĄ - komfort jest prawie żaden. Choć wiem, że było dość dużo zwolenników pomysłu, żeby ten lot po prostu tam dokończyć, wylądować na lotnisku w Smoleńsku.

Jakie to było przeżycie - być tam pierwszy raz?

Bardzo chciałem tam być, zobaczyć na własne oczy ten teren. Widziałem te pościnane drzewa, właściwie krzaki, przy wylocie z tego jaru przed lotniskiem. To wszystko było po prostu wycięte.

Wróci tam pan kiedyś jeszcze?

Na pewno pojadę, na pewno.

W tym roku nie, prawda?

W tym roku nie. W tym roku miał być odsłonięty pomnik i gdyby ta uroczystość się odbyła, na pewno bym pojechał. Ale bez względu na to, czy ten pomnik tam stanie, czy nie, to i tak muszę tam pojechać.

Dlaczego?

Nie wiem. Mam taki wewnętrzny odruch, który mnie ciągnie w to miejsce.

Gdy głośna była sprawa zamiany ciał ofiar katastrofy smoleńskiej, bał się pan, że do pana też ktoś zadzwoni z informacją, że trzeba będzie robić ekshumację i że to nie Sebastian leży na cmentarzu w Kołobrzegu?

Miałem takie obawy. Na pewno byłem zdecydowany nie iść w tę stronę, żeby go ekshumować. Ale gdyby była sytuacja, że te pomyłki jednak były liczne, i decyzja, że trzeba to zrobić, to człowiek by się pewnie podporządkował. Ale generalnie nie chciałbym tego.

Drugi raz przeżywa się wtedy pogrzeb dziecka...

Tak, dokładnie tak.

Czy katastrofa i śmierć Sebastiana pana zmieniła?

Na pewno. Stałem się taki bardziej nostalgiczny, brak mi czasami nawet uśmiechu. Bo to powraca, to będzie taka nigdy niezagojona rana. A gdy się słyszy różne polityczne przepychanki, to jest takie ponowne rozdrapywanie tego wszystkiego. Po prostu człowiek momentami się denerwuje.

Narzeczona Sebastiana, Karolina, tak samo do tego podchodzi?

Na pewno. Rozmawiałem z nią. Proponowałem, żeby może ułożyła sobie jakoś życie. Jednak mówi, że jak do tej pory nie widzi kogoś, kto by mógł Sebastiana zastąpić.

Zdecydował się pan pójść w politykę. Został pan radnym Kołobrzegu.

O tym zdecydowałem już wcześniej. I Sebastian właściwie był motorem tego pomysłu, żeby startować w wyborach samorządowych. Kandydowałem już w poprzednich wyborach, zabrakło mi chyba 7 czy 8 głosów, żeby wejść do rady. Później Sebastian tak samo motywował mnie, żebym się jakoś uaktywnił. Tak że to było takie spełnienie jego woli.

Rozmawialiśmy na ten temat. Mówił, że tyle głosów było za pierwszym razem, to być może za drugim razem do tej rady wejdę. Ja osobiście nigdy nie chciałem się czynnie zajmować działalnością "polityczną", ale zawsze pilnie obserwowałem, wymienialiśmy z Sebastianem komentarze na różne tematy. Chociaż na szczeblu samorządowym trudno to nazywać polityką.

Są jakieś pomysły, które miał Sebastian, a które pan teraz ma szansę zrealizować w Kołobrzegu?

Jest u nas taki projekt, rozpoczęty przy pomocy funduszy z Unii Europejskiej: poprawa dostępności do portu. Za własne pieniądze samorządy nie mogłyby czegoś takiego wybudować. Droga S6, tzw. wariant kołobrzeski, to jest trasa Szczecin - Gdańsk, i nasza "jedenastka", która biegnie od Kołobrzegu aż do Katowic. Bo dojechać do Kołobrzegu jest trudno, szczególnie latem, gdy ruch jest wzmożony. To było jego oczkiem w głowie. Generalnie Sebastian był naprawdę bardzo wielkim lokalnym patriotą. Zawsze czuł się kołobrzeżaninem i podkreślał to na każdym kroku.

A pan też kibicuje Kotwicy?

Nie jestem tak mocno zaangażowany w sport jak Sebastian. Ale oczywiście kibicuję. Choć ostatnio wyniki nie za bardzo, przegranych chyba sześć meczy pod rząd.

Sebastian by się wkurzył.

To na pewno.

Jak będzie wyglądał pana 10 kwietnia?

Będę na pewno na cmentarzu. Zamówiłem taki wianuszek kwiatków... Sebastian bardzo lubił niebieski kolor. Jego pokój jest cały w niebieskiej tonacji. I jest taki wianuszek z niebieskimi kwiatkami, oczywiście żywymi, które złożę. Bez żadnych szarf, bez napisów.

Aneta Łuczkowska