"Rządy nie myślą jak rozwiązać problem piractwa w internecie. Nie zastanawiają się skąd bierze nowy nurt w sieci: wymieniania się plikami. Chcą tylko tępo karać poszczególnych internautów" - mówi w rozmowie z reporterem RMF FM Mariuszem Piekarskim, Katarzyna Szymielewicz z fundacji Panoptykon. "Diabeł tkwi w celu, filozofii i sensie umowy"- ocenia zapisy konwencji ACTA. Wciąż nie wiadomo jednak, czy Polska przystąpi do umowy.

Mariusz Piekarski: Gdzie jest ten diabeł w szczegółach ACTA?

Katarzyna Szymielewicz: Właśnie diabeł nie tkwi w szczegółach, diabeł tkwi w celu, filozofii i w sensie umowy. Rządy przez ileś lat poświęcają swój cenny czas, swoich prawników i swój wysiłek nie na rozważanie dlaczego mamy piractwo, jak ten problem rozwiązać, skąd się bierze nowy nurt w internecie dzielenia się plikami. Politycy za to przystępują do wzmocnienia egzekwowania prawa.

Moim zdaniem wymagałoby to zmian prawnych w momencie ratyfikacji konkretnych ustaw.

Czyli w ślad za podpisaniem tego dokumentu musiałby pójść zmiany w polskim prawodawstwie?

Tak, gdyby miały się spełnić te czarne scenariusze w postaci np. przymuszenia biznesu do monitorowania sieci. Dzisiaj biznes takiego obowiązku nie ma. Jeżeli rząd chciałby taki obowiązek na biznes nałożyć w imię ochrony praw autorskich i zapobiegania naruszeniom, musiałoby się zmienić prawo. Bez konkretnych zmian w prawie, nie ma dla mnie tragedii. Jeżeli minister Boni obiecuje, że nawet jak ACTA podpiszemy, rząd polski prawa nie zmieni, to jest to dla mnie konkretna deklaracja polityczna, że ACTA bierzemy "luźno".

Czy może dojść do takiej sytuacji w Polsce, że japoński koncern produkujący konsole do gier i gry lub amerykański koncern fonograficzny zmusi dostawcę internetu w moim domu do podania moich danych?

Moim zdaniem nie, ponieważ tego dostawcę internetu w Polsce czy w Pana domu wciąż obowiązuje prawo. Jest związany prawem polskim i nawet jeżeli taki wniosek przyszedłby gdzieś zza zagranicy, musiałby przejść w pełni procedurę sądową. Musiałby przejść np. sąd amerykański, czy japoński. Potem trafić do sądu polskiego w ramach pomocy prawnej. I polski sąd musiałby to - mówiąc kolokwialnie - "klepnąć". Moim zdaniem nie ma prawa tego zaakceptować. Tu chodzi raczej o poglądy polskiego rządu na problematykę praw autorskich a nie o konkretny dokument. Ten dokument sam w sobie nikogo do więzienia nie wsadzi.

A co jest złego w tych poglądach?

Odwraca on uwagę od realnego problemu. Realnym problemem jest to, że mamy internet, który daje kompletnie nowe możliwości i twórcom i pośrednikom i odbiorcom i ten stan, ewolucyjny stan trwający od 20 lat, powinien wpływać na normy prawa autorskiego, które nie przystają do rzeczywistości: ochrona prawna 70 lat po śmierci twórcy, bardzo wąsko zakrojony dozwolony użytek i tak dalej i tak dalej. Mamy te wszystkie problemy, które dotykają Kowalskiego w sieci. I one nie są rozwiązywane. Mówi się wręcz: nie będziemy ich rozwiązywać. Będziemy to co mamy dziś egzekwować mocniej. Kowalski, który może nawet nieświadomie, może bez premedytacji narusza te granice prawa będzie za to karany. To jest ten kierunek.

Chcą dostosować internet do prawa a nie prawo do internetu.

Dobre porównanie.