Znany jako pan Mariolka Igor Kwiatkowski, czyli jeden z założycieli kabaretu „Paranienormalni”, to z zawodu kucharz, a z zamiłowania perkusista. Od wielu lat skutecznie rozśmiesza całą Polskę. Jaki jest prywatnie? Czy w domu - podobnie jak na scenie - tryska energią i optymizmem? Czy w życiu kabareciarza zdarzają się wpadki? I skąd się wziął pomysł na kultową już postać Mariolki? Odpowiedzi na te pytania poszukał w rozmowie z Igorem Kwiatkowskim Kamil Baleja.

Kamil Baleja: Na scenie jesteś wulkanem energii. W domu też jesteś showmanem?

Igor Kwiatkowski: W domu nie. To jest trochę tak, jak z małym dzieckiem, które wylata się po dworze i w domu ma spokój.

Cichy Igor, bez szaleństwa...?

Tak, czasami jak ktoś nas odwiedzi, a zna mnie tylko ze sceny, to jest trochę rozczarowany. Ludzie myślą, że jestem jak tygrys z Kubusia Puchatka, który mówi: "Łohoho! Dzieci, kanapki" <śmiech>. Dla dzieci muszę być wzorem. Co to za ojciec, który mówi do dzieci: "Heloł synu, idź do szkoły".

A jak przyjeżdża ciocia z wujkiem, to mówią: "Igor, Igor, opowiedz kawał! Niech będzie wesoło"?

Mówią tak cały czas. Ale ja naprawdę nie potrafię opowiadać dowcipów. Mam taki jeden dyżurny żart, którego nienawidzą moi koledzy z kabaretu: "O kim mowa? Myli się tylko raz". Odpowiedź: "Brudasy".

Mhm. No Ładne.

(Śmiech) Zachowałeś się dokładnie tak, jak moi koledzy z kabaretu.

Słyszałem, że Wasza kultowa postać - Mariolka - istnieje naprawdę i ma na imię Ewa.

Tak, niestety wyszło to kiedyś w wywiadzie. Miałem nie mówić, że to Ewa.

Rozumiem, że to jest już eks-koleżanka?

Nie utrzymujemy już kontaktu. Jej sztandarowym hasłem, bo była bardzo kochliwą dziewczyną, było: "Ja pitole, jaki koleś!" To było trochę w stylu Dody i mnie to się zawsze bardzo podobało. Często ten tekst powtarzałem. Do tego doszły jakieś inne obserwacje. Z restauracji, w której pracowałem razem z Robertem, z którym razem zakładaliśmy kabaret. Tak jak to w knajpie, pojawiało się mnóstwo różnych ładnie ubranych dziewczyn i nasłuchałem się mądrości życiowych, m.in. jak jedna mówi do drugiej: "Musisz się k... szanować, bo jak Ty się k... nie będziesz szanowała, to on Cię k... nie będzie szanował".  Najbardziej mnie zdumiewało, że one mówiły to z wielkim zaangażowaniem, a  w tych historiach tak naprawdę o nic nie chodziło. Zupełnie jak Mariolka. Te dziewczyny powiadały, opowiadały, a potem mówiła jedna do drugiej: "No i przychodzimy do Maćka, a jego nie było."

Całkiem nieźle sobie radzisz z parodiowaniem, kto jest na Twojej liście?

Jest Kupicha, jest Mandaryna, jest Makłowicz. Bardzo lubię postać pana Bartoszewskiego - tylko na razie nie mamy pomysłu, jak miałaby zafunkcjonować. Poza tym jest Chylińska, Kayah mi się podoba... Ona fajnie komunikuje się z publicznością.

Zdarzyło się, że ktoś się kiedyś  obraził?

Jestem wielkim fanem Mietka Szcześniaka, bo ma bardzo dobry głos. Kiedyś, jak się spotkaliśmy, powiedziałem mu, że strasznie lubię tę jego manierę w głosie, zaśpiewałem kawałek "Dumki na dwa serca" i tak na mnie spojrzał, że zacząłem tego żałować.

Czyli kabareciarzom też zdarzają się wpadki!

Ostatnio nam się to przytrafiło. W czasie naszego nadmorskiego tournee, graliśmy skecz premierowy i wydawało się nam, że jest w idealnej formie, nie odstaje od reszty materiału i możemy z nim wchodzić. Po skeczu, który wzbudza bardzo żywiołowe reakcje - tak jak było po skeczu Makłowicz - była cisza. Nikt nam nie przeszkadzał śmiechem.

A najbardziej spektakularna wpadka?

Pamiętam, jak graliśmy dla pewnej konkurencyjnej stacji imprezę plenerową. Wtedy jeszcze w naszym repertuarze był skecz: "Lista przebojów", a przerywnikiem zmodyfikowany jingiel RMF FM, a ja o tym zapomniałem! Wiesz, gramy dla zupełnie innej stacji, a ja jadę z tym "tere fe refe"... Pamiętam miny tych prowadzących, którzy są czołowymi prowadzącymi Waszej konkurencyjnej stacji... Wtedy nam to bardzo delikatnie powiedzieli, ale jakoś od lat do nas nie dzwonią.

Miło nam, że promujesz nas wśród konkurencji.