Nie da się nie zauważyć tego, co w ostatnich dniach publicznie mówi prezes PiS. Nie chodzi niestety o polityczną wagę jego słów, a raczej o ich ładunek emocjonalny i treść, świadczącą o kompletnym oderwaniu od rzeczywistości. Także politycznej.

Prezes głównej partii opozycji przestrzega przed zabójstwami, do jakich mogą się posunąć rządzący. Oparty na demokratycznym wyborze Polaków rząd nazywa "zewnętrznym" i proponuje odesłanie go nawet nie do Berlina, do czego może już przywykliśmy, ale do malowniczej Nowej Zelandii. 

Po fiasku siłowej próby wprowadzenia do Sejmu panów Kamińskiego i Wąsika zwycięstwem ogłasza notatkę szefa Straży Marszałkowskiej, opisującą podstawy prawne jej działań porządkowych. O ministrach płci żeńskiej mówi, że premier jest w gruncie rzeczy ich przeciwnikiem, ale "może on po prostu jest umysłowo bliski tym paniom". Euforię budzi twierdzeniami "Kiedy myśmy rządziliśmy (...) to zawsze jakoś pieniądze były. Kiedy oni rządzą, to ciągle nie ma i nie będzie" itp.

Nie jest moim zamiarem pastwienie się nad może niezręcznościami, a może brakiem umiejętności maskowania złych uczuć w wystąpieniach publicznych. W tej dziedzinie powstały już całe rzesze szyderców, wytykających prezesowi PiS kolejne, postępujące coraz głębiej nazwijmy to spadki formy.

Jeśli jest jednak coś, co z tego wynika, to prosta wskazówka dla polityków PiS; postarajcie się go przekonać, że te wybory, przed którymi prowadzi tak niebanalną kampanię, dotyczą samorządów. Gmin, powiatów, sejmików. Wójtów, burmistrzów, prezydentów miast. Przekonywanie w nich kogokolwiek opowiadaniem o utracie wpływu na TVP, Trybunale, Orlenie, torturach i zabójstwach i ogólnie "terrorze praworządności" - nie ma związku z samorządami.

A wybory już za 8 tygodni. Samorządowe.

Te, o których efektach prezes opowiada - to wybory parlamentarne.

I one już się odbyły.