„Pisarz piszący dla dzieci zazwyczaj jest jednak zobowiązany do tego, żeby swoim czytelnikom sprawiać przyjemność cyklicznie, czyli jeżeli jakiś bohater się spodoba np. Kuba i Buba, czy Detektyw Pozytywka, to dzieciaki żądają ciągu dalszego i prawdę mówiąc, ich żądania popierają wydawcy, a czasami także rodzice, bo współczesny bajkopisarz pisze dla całych rodzin” - przyznał w Popołudniowej rozmowie w RMF FM Grzegorz Kasdepke.

Ja "Krzyżaków" bardzo chętnie czytałem. Za to rzeczywiście jestem z tego pokolenia, które musiało czytać takie okropieństwa jak "Janko Muzykant" czy "Nasza szkapa". Właściwie to cud, że ludzie po 40. W Polsce czytają książki, jeśli przeszli przez traumę lektur szkolnych - zaznaczył autor książek dla dzieci. 

Zawsze mnie zaskakuje, jak bardzo dzieci w ostatniej dekadzie chcą wiedzieć wszystko o sprawach materialnych, o tym, czy pisarz dużo zarabia. To jest właśnie podstawowe pytanie. Jeżeli czasami migam się, bo rzucanie konkretnymi sumami nie ma sensu w przypadku siedmiolatków, tłumaczę im czasami jakieś podstawy ekonomii, także tego, w jaki sposób dzielone są pieniądze, które wydajemy na książkę - ile dostaje pisarz, ile drukarz, ile wydawca (...). Dla dzieci to jest bardzo interesujące. One chcą wiedzieć, czy to się opłaca. Moja pyzata twarz im nie wystarcza- mówił gość Popołudniowej rozmowy w RMF FM o pytaniach, które dostaje od młodych czytelników w trakcie spotkań autorskich.

"Książki zazwyczaj żyją niedużo dłużej od ich autorów"

Współczesny bajkopisarz byłby chyba tchórzem, gdyby nie pisał o trudnych, traumatycznych często sytuacjach. Dzieci żyją dokładnie w tym samym świecie, co my, dotykają ich te same problemy - mówił Grzegorz Kasdepke w internetowej części Popołudniowej rozmowy w RMF FM.

Pisarz przyznał też, że ma świadomość tego, że popularność autora jest ulotna. Gdy byłem młodszym nastolatkiem, pasjonowałem się literaturą Edmunda Niziurskiego. Wydawało mi się, że to jest literatura, która nigdy nie umrze, po którą zawsze będziemy sięgali. I sądziłem też, że każde kolejne pokolenie będzie się świetnie bawiło przy tych książkach. A widzę już od lat, że książki Edmunda Niziurskiego są coraz mniej popularne. A przecież mówimy o prawdziwym mistrzu. Tak że nie mam wątpliwości - książki zazwyczaj żyją niedużo dłużej od ich autorów - powiedział Kasdepe.

Kasdepke opowiadał też o zabawnych sytuacjach, które zdarzają się podczas spotkań autorskich: Częstokroć podczas spotkań autorskich czy targów książki podchodzą do mnie ojcowe, mówiąc: "Nawet pan nie wie, jak pan często ze mną zasypia’"

TREŚĆ ROZMOWY MARCINA ZABORSKIEGO Z GRZEGORZEM KASDEPKE

Marcin Zaborski, RMF FM: Całkiem sprytnie pan to sobie wymyślił. Takie niezbyt grube te książki, które pan pisze.

Grzegorz Kasdepke, pisarz: Często koledzy piszący dla dorosłych zazdrosną właśnie tego.

Ja się nie dziwię.

Tak, ale z drugiej strony nie ma czego zazdrościć. Pisarz piszący dla dzieci zazwyczaj jednak jest zobowiązany do tego, żeby swoim czytelnikom sprawiać przyjemność cyklicznie. Czyli, jeżeli jakiś bohater się spodoba, dajmy na to Kuba i Buba czy detektyw Pozytywka, no to dzieciaki żądają ciągu dalszego. Prawdę mówiąc, ich żądania popierają także wydawcy, a czasami także rodzice, bo jednak współczesny bajkopisarz pisze dla całych rodzin.

Tak, ale ani się człowiek obejrzy, a już kilkadziesiąt tytułów na półce stoi. Ale czy to jest efekt jakichś dramatycznych doświadczeń z dzieciństwa? Nie wiem, kazali panu "Krzyżaków" czytać i złożył pan śluby, że nigdy, przenigdy grubej książki nie napisze?

Ja "Krzyżaków" bardzo chętnie czytałem. Za to rzeczywiście jestem z tego pokolenia, które musiało czytać takie okropieństwa jak "Janko Muzykant" np. czy "Nasza szkapa". Właściwie to cud, że ludzie po czterdziestce w Polsce czytają książki, jeżeli przeszli przez tę traumę lektur szkolnych. Współczesne lektury są trochę lepsze. Nie, prawdę mówiąc, ja w ogóle jako nastolatek nie myślałem o tym, że będę autorem książek dla dzieci. Żaden normalny nastolatek nie marzy o tym, żeby być autorem książek dla dzieci.

Nie, nie, pan chciał być kimś zupełnie innym.

Ja chciałem być Markiem Hłaską swoich czasów, tak. Ale gdy przyjechałem do Warszawy z mojego rodzinnego Białegostoku, bo uciekałem tuż po maturze do Warszawy, zakładając jak Jack London, że jak tylko się usamodzielnię, od razu będę na siebie zarabiał... Przyjechałem do Warszawy na dziennikarstwo i natychmiast próbowałem zarabiać. No i dość szybko trafiłem do pisma dla dzieci "Świerszczyk", którego zostałem redaktorem naczelnym. Tylko dlatego zostałam nim, ponieważ "Świerszczyk" upadał i wydawca ówczesnej stwierdził, że cóż, w tej sytuacji, już nie mamy wiele do stracenia, oddajmy pismo tzw. "gówniarzom", proszę wybaczyć za to słowo. Tymi "gówniarzami" byłem ja i moi koledzy z dziennikarstwa. i myśmy rzeczywiście pismo ocalili przed zamknięciem. Ba, "Świerszczyk" ma się do tej pory nieźle.

Wciąż jest, wciąż się ukazuje. Ale przemknął pan bardzo sprytnie przez te czasy dzieciństwa i "gówniarstwa", a tam jest ważna informacja dla zrozpaczonych matek, dla szlochających nocami ojców. Otóż Grześ Kasdepka, jako małe dziecko, książek czytać nie lubił...

Co doprowadzało do łez moją mamę, wielbicielkę literatury. Ale ja, proszę państwa, jestem z pokolenia, któremu komputery nie ukradły jeszcze dzieciństwa. Wprawdzie książek nie czytałem, bo tam rzeczywiście pewnie znalazłbym ciekawe przygody, ale ja swoje własne przygody mogłem przeżywać na podwórku, na takim zwyczajnym podwórku przy ulicy Kalinowskiego w Białymstoku, gdzie mieszkałem przez pierwszych 9 lat swojego życia. Właściwie to, co tam się wydarzyło, do tej pory, mam wrażenie jest takim najważniejszym źródłem inspiracji w moim pisaniu. Wiem, że już dzieci nie będą przeżywały takiego dzieciństwa, jakie my przeżywaliśmy, biegając z kolegami, z koleżankami, nieustannie marząc o tym, że jesteśmy kim innym niż jesteśmy. Byliśmy oczywiście załogą "Czterech pancernych", Rudego 102. Byliśmy Hansem Klossem ścigającym Brunera. Byliśmy Indianami, kowbojami. To było fantastyczne. Prawdę mówiąc, ta zabawa, którą wówczas przeżywałem, jest tą samą zabawą, którą teraz przeżywam, gdy piszę książki dla dzieci. Też się lubię bawić.

A dzisiaj się pan bawi też między innymi spotykając się ze swoimi czytelnikami. "Czy był pan kiedyś przystojny?" - to jest jedno z takich pytań, które padło na spotkaniach autorskich. O co jeszcze pytają młodzi czytelnicy? Czym zaskakują?

Zawsze mnie zaskakuje, jak bardzo dzieci w ostatniej dekadzie chcą wiedzieć wszystko o sprawach materialnych, o tym, czy pisarz dużo zarabia. To jest właśnie podstawowe pytanie. Jeżeli czasami migam się, bo rzucanie konkretnymi sumami nie ma sensu w przypadku siedmiolatków, tłumaczę im czasami jakieś podstawy ekonomii, także tego, w jaki sposób, dzielone są pieniądze, które wydajemy na książkę - ile dostaje pisarz, ile drukarz, ile wydawca.

Twarda lekcja życia na początek.

Dla dzieci to jest bardzo interesujące. One chcą wiedzieć, czy to się opłaca. Moja pyzata twarz im nie wystarcza.

A dzieci wciąż pytają pana, czy to pan napisał "Biblię"?

Czy to pan napisał "Biblię", czy znał pan Andersena, jak to jest być starym człowiekiem? Co pan by wolał - zapytał mnie całkiem niedawno chłopiec spod Radomia - żonę czy lamborghini?

I czy ma pan jeszcze swoje zęby - wszystkie i czy przy sobie?

I ostatnio pytanie z Wisły, gdzie właśnie dopiero co skończył się pierwszy festiwal literacki imienia Jerzego Pilcha literacki: "Ile pan wa...żył po raz pierwszy?" To zawahanie, to ja próbuje odtworzyć tę konsternację dziewczynki, gdy uświadomiła sobie, że być może robi mi przykrość. "Ile pan ważył?" chciała mnie zapytać, ale zorientowała się, że może pytanie jest na miejscu, więc zapytała, "ile pan ważył po raz pierwszy?"

Czytelnicy bywają okrutni. Pisał pan o tym kiedyś w "Przekroju": "Każde spotkanie z młodymi czytelnikami jest jak wędrówka przez nieoznakowane pole minowe. Wiadomo, że wcześniej czy później nastąpi ‘dzieciobuch’"

Stąd pan zna te wszystkie pytania, którymi nas raczą młodzi czytelnicy. Ja zbieram pytania od dzieci, Bo oprócz takich pytań ekstra, które bawią dorosłych, są też pytania, a wydaje mi się, że usłyszałem w ciągu ostatnich 20 lat chyba wszystkie pytania, jakie zadają dzieci. Dzieci interesuje, ile pan ma lat, ile pan napisał książek oraz, nie wiadomo dlaczego, jaki pan ma rozmiar buta?

"Aha, ile to jest 7 × 8? - zapytał mnie znienacka pierwszak ze społecznej szkoły na warszawskiej Saskiej Kępie". "56" - odpowiedziałem odruchowo ’Dziękuję!’ - krzyknął rozradowany - ‘Właśnie odrobił pan za mnie pracę domową!’". Bajkopisarz przyjaciel!

To są takie kawałki, fragmenty mego życia, które naprawdę tworzą mozaiką je całe. Ja rzeczywiście mam szczęście nieustannie słyszeć tego typu pytania.

Bardzo lubię, gdy w tych pytaniach kryją się jakieś złośliwostki wobec nas dorosłych. Ja bardzo lubię, gdy my sami, dorośli, a jeżeli nie potrafimy tego zrobić sami, poddajemy się pytaniom dzieci, które nas nakłuwają. Bo my dorośli bywamy patetyczni, wiedzą o tym wszyscy obserwatorzy np. polskiej sceny politycznej. Jesteśmy patetyczni, jesteśmy nazbyt poważni, nie potrafimy z lekkością przechodzić nad niektórymi problemami, albo pochylać się nad nimi. Wystarczy pobyć godzinę wśród dzieci, żeby świat nagle nabrał właściwych konturów.

A dzieci bywają nie tylko okrutne, czasem nieświadomie, ale też bardzo inspirujące. I tak bywa, że to dzieci podsuwają panu pomysł na książkę, chociażby horror. Ten o tym, skąd się biorą dzieci. To jest pomysł przedszkolaka.

Ja wciąż nie mogę zrozumieć, że w XXI wieku cały czas dorośli, rodzice przecież, mają problemy z powodzeniem własnym dzieciakom o tym, skąd się one wzięły na tym świecie. Gdy przedszkolak mnie na to namówił, pierwsze, co zrobiłem, to poszedłem do pewnego zaznajomionego przedszkola na Saskiej Kępie, zapytać dzieci trzyletnie, po uzyskaniu zresztą wcześniej zgody ich rodziców, bo przecież nie można tak sobie pogadać z dziećmi, zapytałem dzieciaki trzyletnie o to, skąd one wzięły się na świecie.

I co mówiły, w XXI w.?

No właśnie. Już nie bocian - to zmartwię tradycjonalistów. Nawet nie kapusta. Najczęściej dzieci mówiły mi, że biorą się z... hipermarketu - z Tesco, z Carrefoura. Z internetu się biorą dzieci.

To jest proste. Jest wózek, to się w wózku przywozi dziecko.

Pojawiają się też religijne odpowiedzi. "Pan Bóg rzuca dzieci przez okna", a że jest Panem Bogiem, na szczęście zawsze trafia. Albo też słyszałem, że dzieci po prostu od czasu do czasu spadają na ziemię w postaci jakichś opadów meteorologicznych.

"Grzegorz Kasdepke - najgorętsze nazwisko polskiej literatury dla dzieci, gwiazda literatury dla dzieci. Człowiek, który wychował nasze dzieci. Czarodziej łagodnego gatunku" - tak piszą o panu w internecie. Zastanawiam się, jak długo się unosi pan nad ziemią po przeczytaniu takich tytułów?

Nigdy się nie unoszę. Mam syna, który mnie ściąga na ziemię. Mam żonę, która potrafi dostrzec niebezpieczeństwo tego, że zacznę zadzierać nosa i wtedy mnie też ściąga na ziemię. Prawdę mówiąc, nam autorów książek dla dzieci z rzadka się zdarza zadzierać nosa. Jednak jesteśmy blisko ziemi, dlatego, że my się pochylamy nad naszymi małymi czytelnikami. Bycie blisko ziemi powoduje, że rzeczywiście trudno się unieść.

A był taki tytuł, który pan jakoś zaskoczył, zadziwił? Taki tytuł pana opisujący?

Wszystkie te tytuły mnie zaskakują, ponieważ one są na wyrost. Tak samo na wyrost, mam wrażenie otrzymałem niektóre nagrody. Wciąż uważam, że Order Uśmiechu, który otrzymałem dwa lata temu, jest orderem, który dostałem na kredyt, i który muszę wciąż spłacać uśmiechami moich czytelników.