Kampanijny pomysł "milion podpisów = referendum" pozornie wygląda na fantastyczny. Proobywatelski, prodemokratyczny, profrekwencyjny, propartycypacyjny i w ogóle bardzo pro.... Problem jednak w jego szczegółach. Szczegółach, które w tym przypadku okazują się prawdziwie diabelskie.

Na pierwszy rzut oka i w naturalnym odruchu idea musi budzić entuzjazm. Jest prosta i oczywista. Obywatele zbierają milion podpisów pod wnioskiem o przeprowadzenie referendum. Parlament w tej sytuacji referendum zarządza - bo nie ma innego wyjścia. Do urn idzie 50% obywateli. Opowiadają się za jednym z dwóch rozwiązań. Rozwiązanie przyjmuje parlament - bo musi. Nowe prawo zaczyna funkcjonować. Demokracja działa, obywatele mają poczucie, że znów wszystko zależy od nich, jest cudownie.... Tak wyobrażali sobie to np. fani referendum w sprawie 6 latków w szkołach. Marzyło im się, że to nie urzędnicy i politycy, a naród orzeknie czy rodzice powinni, czy nie powinni mieć prawo do decyzji o tym, w jakim wieku zakuć dzieci w edukacyjne dyby. I choć nie do końca rozumiem, dlaczego obowiązek szkolny od 7 roku życia jest w porządku (choć przecież też kiedyś go nie było, a opresyjne państwo nałożyło na swych najmłodszych obywateli i ich rodziców) a od 6 ma być koszmarem, i jak edukować mając w klasie dzieci, których różnica wieku, w skrajnych przypadkach, wynosi niemal 24 miesiące - to przyznaję, na tle innych pomysłów referendalnych, ten akurat był najmniej groźny i najłatwiejszy do przeprowadzenia i wdrożenia.   

I wszystko to wygląda całkiem dobrze, aż do momentu, gdy ktoś wpadnie na pomysł przeprowadzenia referendum w sprawie na tyle kontrowersyjnej, że nie sposób będzie poradzić sobie z wynikami takiegoż powszechnego głosowania. A zagrożeń, które się pojawiają jest tu co najmniej kilka. I to naprawdę niebłahych. Bo oczywiście, spod referendów można wyłączyć sprawy podatkowe, obronne czy np. amnestii, ale co począć w sytuacji, gdy naród zdecyduje choćby o wprowadzeniu do polskiego prawa kary śmierci? Z jednej strony - najwyższy suweren ma prawo podejmować decyzje, a z drugiej - Polskę wiąże na tyle dużo zobowiązań międzynarodowych, że trudno wyobrazić sobie połączenie obecności w strukturach europejskich z karą śmierci w kodeksie. I co wtedy? Zlekceważyć vox populi? Czy występować z Unii Europejskiej?

A co począć w sytuacji, gdy naród w referendum opowie się za rozwiązaniem, którego nie chce - z powodów np. ideologiczno-religijnych - zaakceptować parlament? Odrzucam - mało prawdopodobną - sytuację zaakceptowania przez większość małżeństw homoseksualnych. Ale już liberalizacja ustawy aborcyjnej czy niekaralność obrotu miękkimi narkotykami są czymś, co wydaje mi się całkiem prawdopodobne. I co wtedy? Bo może jeszcze dzisiejszy sejm by to przegłosował. Ale taki, w którym większość miałyby partie konserwatywne? Położyłby się krzyżem. I powstałby pat.

I jeszcze jedna wątpliwość. Weźmy taki system emerytalny. Wiadomo, że reforma’67 mało komu się spodobała. Ale z drugiej strony - stan kasy ZUSu jest, jaki jest. I tak, co roku trzeba dosypywać do niej mnóstwo pieniędzy z budżetu. Co zrobić, gdy wyborcy powiedzą, że chcą pracować krócej, a nie dłużej? I dostawać po zakończeniu tej pracy solidną emeryturę? Wiem, wiem to rząd jest od tego żeby wymyślić, co z tym zrobić. Ale boję się, że nie znajdzie się taki, który będzie to potrafił.

Referendum, jako takie, jest naprawdę ciekawym i oby częściej stosowanym rozwiązaniem. Ale, gdyby rzeczywiście upierać się przy pomyśle jego obligatoryjnego przeprowadzenia po zebraniu podpisów, trzeba by obwarować go jakimiś zdroworozsądkowymi hamulcami. Może możliwością zablokowania go prezydenckim vetem? Zgodną decyzją jakiejś solidnej większości sejmowej i senackiej? Albo orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego w sprawie tego, czy nie zaburza ono systemu budżetowo-prawno-międzynarodowego? Prosty mechanizm "referendum za podpisy" niesie bowiem w sobie zbyt dużo wątpliwości i zagrożeń, by można go było, ot tak sobie, wprowadzić do polskiego prawa.