A może byśmy tak zrezygnowali z finansowania sportu wyczynowego i przygotowań olimpijskich z pieniędzy podatnika? Uznali, że to niekoniecznie brązowe medal w wioślarstwie czy zapasach budują naszą markę i zaświadczają o sile i potędze państwa polskiego? Doszli do wniosku, że zamiast łożyć setki milionów na przygotowanie kilkudziesięciu osób do igrzysk lepiej wydać je na sport masowy i rekreacyjny?

Czteroletnie przygotowania do igrzysk finansowane wprost z budżetu pochłonęły blisko 130 milionów złotych. Czyli jeden medal w Londynie kosztował nas około 13 milionów złotych. Sporo... Zwłaszcza, że wysłaliśmy na igrzyska ponad 200 sportowców, a niektórzy z nich wypadli niczym jeden z oszczepników, który na 42 zawodników, którzy ukończyli eliminacje zajął 42 miejsce, będąc gorszym o ponad metr od tego, który zajął miejsce 41. Może miał zły dzień, może się nie wyspał, a może oszczep dostał zły, może... Niestety takich sytuacji w wykonaniu naszych sportowców na igrzyskach było co niemiara. Jednym wiał wiatr, innym nie wiał, jednym było za chłodno, jeszcze innym za ciepło, jeden mistrz świata nie zaliczył żadnej wysokości, a inny nie zdołał podnieść żadnego ciężaru, choć "na treningach robił to z łatwością"... Gdyby to wszystko traktować serio, wniosek mógłby być tylko jeden - los upodobał sobie polskich sportowców, by pokazać, jak okrutnym potrafi być.

Nie mam zamiaru kopać leżących. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że to, co dla mnie jest rozczarowaniem, dla ludzi, którzy poświęcili lata pracy i gigantyczny wysiłek przygotowaniom do olimpiady jest życiowym dramatem. Nie o to chodzi, by z nich szydzić czy potęgować smutek. Ale mam wrażenie, że przebieg i rezultaty tych igrzysk olimpijskich mogą być dobrą okazją do dyskusji o sensie budżetowego finansowania sportu wyczynowego i zastanowienia się czy naprawdę warto wydawać miliony na to by młodzi ludzie rujnowali swoje zdrowie (a sport na poziomie olimpijskim z reguły właśnie do tego prowadzi) trenując i marząc o złocie.

Widać wyraźnie, że sport wyczynowy staje się domeną tych, którzy wydają na to potworne pieniądze i budują - jak Chińczycy - gigantyczny system szkolenia przeprowadzający olimpijczyków od wczesnego dzieciństwa do medalu. Może machnijmy ręką i uznajmy, że to zabawa nie dla nas. Zwłaszcza, że większość dyscyplin olimpijskich i tych, którzy zdobywają w nich medale, ani nie rozbudza wyobraźni, ani nie będzie inspiracją dla młodych ludzi, by zajęli się sportem. Niszowe konkurencje typu strzelectwo, pięciobój nowoczesny, wioślarstwo czy szermierka dostarczają zajęcia i rozrywki głównie działaczom i zawodnikom. To światy istniejące właściwie dla samych siebie i dostrzegane raz na cztery lata, przy okazji igrzysk.

Ogląd klasyfikacji medalowej dowodzi, że ani szczęście obywateli, ani siła ich patriotyzmu, ani postrzeganie kraju nie zależą od sukcesów sportowych. Czy wysokie miejsca Kazachstanu, Kuby, Iranu i Północnej Korei, poza krótką radością, dadzą cokolwiek i tym krajom i współrodakom medalistów? Czy Szwedzi, Szwajcarzy czy Norwegowie będą cierpieć przez lata, że z Londynu ich sportowcy nie przywieźli worka medali i dali się wyprzedzić Białorusinom czy Etiopczykom? Stawiam dolary przeciw orzechom, że jakoś będą potrafili to przeżyć. I to przeżyć w całkiem niezłej kondycji.