Demokratyczny, pochodzący z wyborów mandat, to nie polityczna "licence to kill". Zdobycie sejmowej i senackiej większości nie oznacza, że nie obowiązują już żadne reguły i bezpieczniki, że można robić wszystko, bo "najwyższy suweren tak zdecydował w wyborach". Mam niepokojące wrażenie, że politycy partii rządzącej zanadto popadli w przekonanie, że wyborcza wiktoria daje im prawo do działania na rympał, nieliczenia się z nikim i niczym, bo tego wymaga "dobra zmiana".

Demokratyczny, pochodzący z wyborów mandat, to nie polityczna "licence to kill". Zdobycie sejmowej i senackiej większości nie oznacza, że nie obowiązują już żadne reguły i bezpieczniki, że można robić wszystko, bo "najwyższy suweren tak zdecydował w wyborach". Mam niepokojące wrażenie, że politycy partii rządzącej zanadto popadli w przekonanie, że wyborcza wiktoria daje im prawo do działania na rympał, nieliczenia się z nikim i niczym, bo tego wymaga "dobra zmiana".
Beata Szydło /Rafał Guz /PAP

Trybunał - jaki jest, jakie ma uprawnienia i z kogo się składa - każdy widzi. I widział przed wyborami. Wybranie do niego dwóch "nadprogramowych" sędziów, który - zgodnie z przewidywaniami, okazał się niekonstytucyjny, nie miało dla obrazu TK specjalnego znaczenia. Czy w Trybunale byłoby 14 czy 12 sędziów wybranych przez Platformę - i tak w najbliższych latach mieliby oni przewagę. Opowiadanie, że to właśnie ów skok zaburzył proporcję sędziów i sprawił, że PiS postanowił się zań zabrać, jest więc zwykłym mydleniem oczu. I próbą usprawiedliwienia kroków, które daleko wykraczają poza standardowe dla demokratycznego państwa prawa działania.

PiS w kampanii wyborczej bardzo starało się pokazywać twarz spokojną, pogodną, łagodną i przekonującą do dobrej zmiany. Nawet, jeśli ta dobra zmiana zawierała w sobie elementy rewolucji - miała to być rewolucja wewnątrzsystemowa, mająca pokaźne konstytucyjne ograniczenia, bo wszak - jak przekonywano - projektu nowej konstytucji PiS nie miał. W programie wyborczym partia Jarosława Kaczyńskiego owszem, pisała o Trybunale, ale ograniczała się tam do zapowiedzi, że TK powinien orzekać większością "8 głosów swoich członków", a sędziowie powinni być wybierani zgodnie z "zasadą demokratycznego zgłaszania kandydatów". O tym, że werdykty TK będzie się uznawać za "opinię", że drukowanie jego orzeczeń wcale nie będzie oczywiste, że prezydent będzie miał prawo nie zaprzysięgać sędziego, a ten wówczas tracić będzie fotel, że kadencja wszystkich sędziów ma zostać wygaszona, że w Trybunale zacznie obowiązywać nowa większość - 2/3, o tym wszystkim jakoś w kampanii nie mówiono. A to są zmiany, które wywracają do góry nogami podstawowy bezpiecznik demokratycznego państwa, jakim jest sąd konstytucyjny.

PiS wzrusza ramionami na widok broniących Trybunału demonstracji. Ich uczestników nazywa - w najlepszym razie - zmanipulowanymi przez obrońców starego systemu histerykami, w gorszym - komunistami i złodziejami, którzy maszerują ręka w rękę z Polakami najgorszego sortu.

Oczywiście, że siła, zasięg, a zwłaszcza moc sprawcza tych manifestacji jest bardzo umiarkowana. By nie rzec - żadna. Ale atmosfera, jaką budują, potęgowana przez sejmowe boje i przepychanie na siłę, kolanem i walcem kolejnych około-trybunalskich ustaw, to nie jest coś, co na miejscu rządzącej partii całkowicie bym lekceważył. Panujące w PiS-ie silne przekonanie, że nastrój wyborców da się radykalnie poprawić przy pomocy post-wyborczych prezentów, może okazać się złudne. Jeśli prezenty rozdawać się będzie w atmosferze politycznej zawieruchy, to mogą zostać potraktowane niczym post-wyborcza kiełbasa. Którą owszem, można dostać, można nawet ze smakiem zjeść, ale żeby od razu rozkochiwać się w sprzedawcy ze sklepu z wędlinami, czy masarzu, który ją wyprodukował - to jednak niekoniecznie.